Przejdź do treści
archiwiści społeczni o sobie

Wojciech Olejniczak

Organizacja: Fundacja TRES

Założyciel i prezes fundacji TRES, artysta plastyk, fotograf, dokumentalista, twórca i realizator projektów wystawienniczych i edukacyjnych, reżyser i producent filmów dokumentalnych

[Wywiad przeprowadzony w grudniu 2021 roku]


Anna Maryjewska (Centrum Archiwistyki Społecznej): Fundacja TRES ma w swych zbiorach unikatowy skarb – szklane negatywy autorstwa zbąszyńskiego fotografa Constantego Sikorskiego. Jak to się stało, że należą one właśnie do Was?

Wojciech Olejniczak: Mój ojciec był fotografem w Zbąszyniu. Pewnego razu pewien człowiek przyniósł do jego zakładu karton szklanych negatywów. Powiedział: „Panie Kaziu, znalazłem na strychu takie pudełko”. Pamiętam tę chwilę, byłem przy tym. Od razu zdaliśmy sobie sprawę, co to jest. Okazało się jednak, że jest z tym pewien kłopot, ponieważ ten człowiek mieszkał w domu, w którym zakład fotograficzny prowadził inny fotograf, nasz konkurent. Zajął on miejsce niemieckiego fotografa, Constantego Sikorskiego.

Pewnie narodziła się nadzieja na więcej?

Od razu o to spytaliśmy: „Czy jest tam tego więcej?”. „No tak!”. Oczywiście wynagrodziliśmy tego człowieka finansowo.

Gdyby nie on, dziś nie byłoby tych pięknych wystaw na dworcu w Zbąszyniu ani ciekawych publikacji wydawanych przez Fundację TRES.

To się działo w połowie lat 80., gdy byłem studentem. Tych negatywów było około 800 sztuk. Zrobiliśmy wtedy z ojcem pierwszą wystawę z tych szklanych negatywów. Robiliśmy powiększenia analogowo, przez powiększalnik. Nota bene powiększalnik drewniany, bo te negatywy są duże.

Jak duże?

Największe mają 18 na 24 centymetrów. Do normalnego powiększalnika się nie mieściły, ale ojciec, jako że jego ojciec też był fotografem, takich dziwnych zabawek typu wielki drewniany powiększalnik miał w domu więcej. W ten sposób zrobiliśmy te zdjęcia i już wtedy pojawiły się wśród nich fotografie z powstania wielkopolskiego. Już wtedy zdawaliśmy więc sobie sprawę, jak cenne jest to znalezisko.

Czy od tamtego czasu poszerzył Pan ten zbiór?

Od lat 80. nic się nie działo, dopiero w 2012 roku natrafiłem na sprzedaż szklanych negatywów na Allegro. Okazało się, że to są negatywy z tego samego domu!

Czyli coś tam jeszcze zostało.

Tak, bo fotograf był właścicielem całej kamienicy i te negatywy były poupychane w różnych miejscach – na strychu, w piwnicach i tak dalej.

Jakie były losy Constantego Sikorskiego?

Nasz fotograf wyjechał ze Zbąszynia w 1945 roku i na tym zakończył działalność. Cała jego rodzina opuściła miasto. W tym roku dowiedzieliśmy się o nim trochę więcej. Sądziliśmy, że zmarł, bo Rosjanie wywozili tak zwanych zdeklarowanych folksdojczów na Wschód. On był w tej grupie wywiezionych. Myśleliśmy, że zginął.

Czy to znaczy, że wpadł Pan na trop sugerujący, że być może jednak Constanty Sikorski żył dłużej?

Nie wiadomo na sto procent. Czekamy na potwierdzenie z archiwum niemieckiego. Nazwisko Constantego Sikorskiego widnieje w inwentarzu, które zgłosiły się po odszkodowania za majątek utracony na ziemiach polskich. W Bayreuth są dokumenty ludzi, którzy opuścili po 1945 roku Polskę i musieli zostawić tam swoją ziemię, swoje majątki, domy, zakłady. Tak jak państwo polskie obiecywało odszkodowania za ziemie pozostawione na Wschodzie i średnio się z tego obowiązku wywiązało, tak Niemcy raczej wywiązały się z takiej deklaracji. Sikorscy są zewidencjonowani. Informacje o nich są w archiwum i próbujemy do nich dotrzeć. Z indeksu można wnioskować, że Constanty Sikorski złożył podanie o rekompensatę.

Tajemnicza postać…

W tym roku w styczniu archiwum państwowym w Poznaniu pokazała się teczka policji polskiej w Zbąszyniu, dotycząca Zbąszynia w latach 1927―1939. Co widzę na pierwszej stronie? Koperta z napisem „Osoby niebezpieczne, przeznaczone do internowania w razie konfliktu” i w kopercie Constanty Sikorski. Sfotografowany! Do tego fotografie właściciela browaru Schutza i pastora ewangelickiego. Po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak wygląda Sikorski!

Nie robił sobie zdjęć?

Robił, tylko myśmy nie wiedzieli, kto na zdjęciach jest nim. Dopiero teraz, dzięki fotografii policyjnej, wiemy, że mamy masę zdjęć Sikorskiego. Sikorski z dziadkami, Sikorski z choinką, Sikorski. Robił sobie zdjęcia rodzinne, ślubne też są.

To wszystko było na negatywach?

Tak. Nikt z osób, z którymi rozmawialiśmy, nie pamiętał, jak Sikorski wyglądał. One były wtedy dziećmi, pamiętały raczej, że wchodziło się do jego atelier na górę.

W księdze metrykalnej zbąszyńskiej parafii (Sikorski był katolikiem, co było rzadkością w tej społeczności niemieckiej, na ogół ewangelickiej) znalazłem wpis dotyczący urodzenia jego córki Agaty Sikorskiej i adnotację proboszcza, że wyszła za mąż i wyjechała do Niemiec w 1960 roku. Myślę, że po prostu wróciła do rodziny. Opowiadała swojej przyjaciółce, którą poznałem, że Rosjanie zabrali i wywieźli jej ojca, a że był to styczeń i wieźli ich tam w takich podłych warunkach, to Sikorski zamarzł w czasie podróży. I w Białymstoku go wystawili z pociągu, który pojechał dalej i tu urwał się po ojcu ślad. Musiała dostać skądś taką informację. Teraz, gdy nazwisko Constantego Sikorskiego pojawia się w Niemczech, zastanawiam się, czy to nie on sam produkował taką informację, że zginął, że nie ma po nim śladu – żeby nikt go nie szukał. Niemcy aresztowali wszystkich Polaków biorących udział w powstaniu wielkopolskim, bo dla nich to była dezercja z armii pruskiej. Sikorski miał zdjęcia wszystkich powstańców. Potem został namierzony przez polską policję. My się zachwycamy, że mamy fotografie powstańców, ale może on bał się wrócić do Zbąszynia i był zainteresowany tym, żeby w Zbąszyniu myśleli, że nie żyje.

Czy ktoś jeszcze w rodzinie Sikorskich zajmował się fotografią?

Założycielem tego fotograficznego biznesu był Alois, starszy brat Constantego. Ich ojciec był zawodowym litografem – ma tak wpisane w dokumentach z przełomu lat 60. i 70. XIX wieku. Był litografem w Zbąszyniu, pracował więc pewnie w redakcji gazety, robiąc rysunki i litografie. Natomiast Alois trafił na największy rozkwit fotografii, tworząc „carte de visite”, czyli zdjęcia na tekturkach z ozdobnymi grafikami z tyłu i z przodu. Dzięki tym ozdobnym napisom wiemy, że Alois Sikorski miał zakład na Jeżycach (które nie były jeszcze wtedy Poznaniem, bo dopiero w 1900 roku zostały przyłączone do tego miasta), w Poznaniu w Gnieźnie, Śremie, Berlinie i Zbąszyniu.

Aż tyle? To prawdziwa korporacja!

Tutaj był potęgą, tak. W Śremie, Poznaniu i w Gnieźnie miał zakłady przy jednostkach wojskowych. Stąd w serwisach aukcyjnych jest bardzo dużo tekturkowych zdjęć żołnierzy. Jeżeli tekturka ma napis „Jersitz Hedwigstr.”, to znaczy, że jest to wieś nie przyłączona jeszcze do Poznania. Wilda, Jeżyce, Grunwald i Górczyn były wsiami. Dopiero w 1900 roku, gdy zostały dołączone do Poznania, pojawiają się tekturki z napisem „Posen Hedwigstr”, czyli to ta sama ulica, tylko już pod egidą Poznania.

Widzę pewną paralelę między Panem i Pańskim ojcem a zbąszyńskim litografem i jego synami. Z ojca na syna przechodzi artystyczny talent, ale też rzemiosło.

Mój ojciec był lokalnym fotografem, rzemieślnikiem. Miał też oczywiście swoje potrzeby artystyczne. Zdobywał nagrody na konkursach. Fotografował też to, co niekoniecznie ktoś chciał kupić. Tak też jest u Sikorskiego, bo wiadomo, że zdjęcia były drogie, a zrobił wiele fotografii, za które ewidentnie nikt mu nie płacił. Jechał na przykład dokądś i coś wydało mu się interesujące. No bo nikt przecież nie zawołał fotografa, żeby uwiecznił kobiety zbierające ziemniaki na polu. Negatyw jest duży, więc aparat też musiał być duży, skrzynka i stojak to nie było coś do wzięcia pod pachę, na rzemyku. To była cała ceremonia, większy wysiłek. Sikorski na pewno nie liczył na to, że ktoś z tej grupy zbierającej ziemniaki kupi coś od niego.

Dla nas robił te zdjęcia.

Miał taką potrzebę i chwała mu za to. Wiele rzeczy przetrwało dzięki temu. My tak jesteśmy oswojeni z obrazem, że fotografia to już dla nas powszechny język. Jest bardzo dużo zdjęć atelierowych Sikorskiego, które pochodzą z okresu, gdy pojawiły się przepisy, że trzeba mieć dokument z fotografią. W XIX wieku na początku nie było dokumentów ze zdjęciem. W paszporcie czy w innym dokumencie był tylko opis, na przykład: wąsy, broda, wysokie czoło, oczy niebieskie, postawa tęga…

Co dostrzega Pan fachowym okiem na zdjęciach z atelier Sikorskiego?

Wydaje mi się, że widzę na nich osoby, które są po raz pierwszy u fotografa – widzę ten przestrach, pewną niedbałość. Niektórzy fotografowali się z nakryciem głowy, bo nie było standardów, które mówiły, że ma być pokazane lewe czy prawe ucho lub odkryte czoło. Ktoś siadał tak, jak stał i po prostu robiło mu się zdjęcie. A to, czy miał czapkę, czy jakąś przekrzywioną furażerkę na głowie, nie było ważne, do dokumentu wystarczało. Takich socjologiczno-społecznych kontekstów, które da się odczytać z fotografii, jest bardzo dużo. Na przykład starszy człowiek, który przyszedł do fotografa, żeby zrobić zdjęcie legitymacyjne lub inne, ma ciemną twarz i zupełnie białe czoło. Pracował na polu, zawsze nosił czapkę…

…i w końcu ją zdjął.

Takie szukanie dziwnych elementów w fotografiach jest fascynujące.

Sikorski robił też fotografie do dokumentów, fotografie ślubne, rodzinne, pogrzebowe…

Jest kilka zdjęć bardzo przejmujących. Wiadomo, że fotograf miał atelier na drugim piętrze. Przyszło tam kilka smutnych kobiet w czerni. Przyniosły białą trumienkę ze zmarłym noworodkiem, by zrobić zdjęcie. Możemy przypuszczać, że skoro nie ma na fotografii mężczyzny, może to być okres pierwszej wojny światowej. Jest to zdjęcie przeznaczone dla kogoś nieobecnego, kogoś, ktoś czekał na narodziny swojego dziecka. „Pochowaliśmy naszego małego” – przekazują kobiety na zdjęciu. Bo co spowodowało, że ktoś wziął trumnę pod pachę i szedł ileś kilometrów z jakiejś wsi? Jeżeli to było blisko, to fotograf szedł do domu zmarłego i fotografował go w trumnie, razem z żałobnikami. Tutaj najwidoczniej było daleko. Takich kontekstów jest wiele. Pozwalają one spojrzeć na funkcje fotografii, na relacje człowieka do obrazu, do swojego wizerunku.

Czy umiałby Pan wybrać swoje ulubione zdjęcia z całego zbioru Constantego Sikorskiego?

Nie da się tak. Na dzisiaj moim faworytem są zdjęcia z przekazania Zbąszynia władzy polskiej 17 stycznia: Joachim Butz, ostatni niemiecki burmistrz, który oddaje miasto władzom polskim; duża defilada, wielka feta. Był to fantastyczny człowiek, barwna, ciekawa postać. Został aresztowany przez Niemców w czasie powstania wielkopolskiego za niejasną postawę wobec Polaków.

Co się działo z atelier po wyjeździe Sikorskiego?

To miejsce przejął fotograf polski i prowadził je dalej.

I nie miał nigdy w rękach negatywów Sikorskiego?

Chyba nie, jakoś go to nie frapowało, nie zaintrygowało. Natomiast inny z sąsiadów – bo ten dom podzielono na wiele mieszkań, każdy dostał kawałek piwniczki, kawałek stryszku –  w swojej części „odziedziczył” kolejną część zbioru. Dotarłem do niego i po ponad 20 latach te zbiory zaczęły się jednoczyć.

Czy możliwe, że w Zbąszyniu ktoś oprócz Constantego Sikorskiego też zostawił coś podobnego po sobie i to jeszcze nie zostało znalezione?

Ależ oczywiście, w okresie dwudziestolecia międzywojennego było w Zbąszyniu trzech fotografów. Sikorski był już coraz starszym człowiekiem, szacownym i trochę chyba już leniwym. Wtedy do Zbąszynia przyjechał pan Leon Szymanderski, który był bardzo energiczny. Możemy to rozpoznać po ogłoszeniach do prasy, które dawał lokalnie. Sikorski prawie w ogóle się nie reklamował, a on pisał o sobie w tym stylu: „Jedyne godne szacunku fotografie. Przyjdź, nigdy nie pożałujesz!”. Z wielkim impetem wszedł na ugruntowane podwórko Sikorskiego. Miał pewien nieciekawy epizod, bo w momencie wkroczenia Niemców też złożył deklarację przystąpienia do folkslisty i to po wojnie nie spotkało się z aprobatą. Obaj musieli się rozliczyć z tego wszystkiego. Sikorski zniknął, a Szymanderski miał proces, władza obeszła się z nim względnie dobrze. Ale wszyscy pamiętali, że podczas wojny, jak się wchodziło do niego do zakładu, to krzyczał: „Tu się mówi po niemiecku!”. Tak więc społecznie nie miał szans przetrwać w Zbąszyniu. Jego dalsza rodzina, która mieszka do dziś w jego dawnym domu, mówiła mi, że jak tylko się z niego wyniósł, to oni wszystkie te szklane negatywy potrzaskali, jakby likwidowali ślad po nim. Szymanderski był bardzo aktywnym fotografem. Mamy dużo zdjęć papierowych z życia miasta. Na pewno jego zasób byłby ogromny. Ale negatywów nie ma, sam członek rodziny mi to powiedział: „Myśmy to wszystko tłukli z ojcem, bo ojciec był tak zły na niego. Cała rodzina była polska, tylko jeden Leon postanowił być Niemcem, więc taka była kolej rzeczy”.

A czy Sikorski zostawił po sobie dużo papierowych zdjęć?

Jest dużo papierowych zdjęć jego autorstwa, przeważnie u ludzi. Każdy negatyw był odbijany kilkakrotnie. I mamy kilka takich fajnych rzeczy – zdjęcie jest już prawie wypłowiałe, ledwo co na nim widać, a my mamy tak przepięknie zachowany negatyw! Bo negatywy odkładano w pudełkach po dziesięć, po kilkanaście sztuk. Powietrze i woda się tam nie dostały przez kilkadziesiąt lat. A dzięki temu, że są szklane, ważą dużo, więc nikt tego nie przesuwał ani nie przenosił. Sikorski położył je tam w 1920 roku. Mają już ponad sto lat.

Nasze współczesne fotografie okażą się pewnie ulotne. Ważne jest często: wysłać, ocenić, polubić.

Zdjęcia robione komórką są względnej jakości, względnej wielkości, ale gdy je wysyłamy, automat je zmniejsza i odbiorca dostaje mały plik. Na wyświetlaczu jest całkiem ok, ale on tak naprawdę do niczego więcej się nie nadaje. Natomiast ze szklanego negatywu możemy wyciągnąć naprawdę wiele – od godziny na zegarze stojącym daleko na horyzoncie, poprzez guziki, to, co jest napisane na grzbiecie książki i tak dalej. To jest nie do zrobienia w cyfrowym świecie. Na pewno szklane negatywy są wyjątkowym źródłem historycznym. To coś niebywałego, jak dalece możemy kształtować naszą wiedzę o przeszłości poprzez obraz precyzyjny. Widać, jak ktoś ma zrobione buty, widać, że to jest koronka a to nie, widać, czy coś jest łatane, czy ktoś ma brudne paznokcie.

Co jeszcze można dostrzec?

W przypadku zdjęć na tekturkach, gdzie fotografowana osoba została ujęta w owalu, na negatywach widać to, co było poza owalem, który robiło się dopiero przy kopiowaniu.

Czyli widać też atelier?

Tak, widać cały ten anturaż, widać i osoby, które towarzyszyły czasami zza kadru. W starych negatywach jest pewna nostalgia. Mają one trudny do sprecyzowania urok, a wynika on głównie z technologii, ponieważ w przeszłości światłoczułość negatywów była bardzo niska i większość zdjęć wykonywano, naświetlając kilka sekund. Reporterska fotografia w czasach Sikorskiego prawie nie istniała, to dopiero późniejszy wynalazek. Wtedy było tak: „trzy, cztery, stoimy tak, uwaga nie ruszać się”.

Być może dlatego ludzie mają niekiedy takie przestraszone miny.

Takie niby smutne, bo nie da się uśmiechnąć i jeszcze „trzymać” tego uśmiechu przez kilka sekund. Mamy piękny negatyw pary młodej. Mąż i żona w białej sukni. I wszystko, co jest ostre, to są ich buty. Bo buty się nie ruszały. Oni sami lekko zamazani, poruszeni ─ buty mają piękne.

Co można zrobić z takim skarbem? Zaczął Pan od wystawy, zorganizowanej wspólnie z Pańskim ojcem.

Nasza fundacja prezentuje te zdjęcia na stronie internetowej Szklanenegatywy.pl. Udostępniliśmy na niej także kilka innych kolekcji. Razem jest tam około 5000 negatywów rodziny Sikorskich. Są też fotografie z okolic Tarnowa, Wielenia, Niemczy i Leszna, należące do innych organizacji. Pomagamy w skanowaniu i opracowaniu szklanych negatywów. Piszemy też wspólnie projekty, wnioski, żeby na dany obiekt lub zbiór pozyskać pieniądze, i wtedy staramy się aktywizować ludzi z danego regionu. Na przykład w okolicach Tarnowa, gdzie znalazł się prawie tysięczny zbiór fotografii wykonanych przez lokalnego nauczyciela, znaleźliśmy regionalistów i młodzież i zrobiliśmy coś razem.  Pomagamy też w archiwizacji.

I owocem tej współpracy są wystawy?

Na ogół tak chcemy. Jako plastyk, fotograf myślę obrazem. Dla mnie wystawa jest najprostszym sposobem, żeby dotrzeć z czymś do większej liczby osób. W archiwaliach kolosalne znaczenie ma grupa starszych ludzi, trochę mniej obeznanych z nowoczesnością, z nowymi mediami. Oni muszą dostać to do ręki, oni muszą to zobaczyć w ten sposób, nie na monitorze. Taki fizyczny kontakt z obrazem jest tutaj bardzo ważny i pozwala rozmawiać z tymi ludźmi łatwiej, niż przez ekran.

Doskonałą przestrzenią dla Waszych wystaw stał się dworzec w Zbąszyniu.

Do tej pory zorganizowaliśmy tam cztery wystawy. Zaczęło się od tego, że w zeszłym roku wpadliśmy na pomysł upamiętnienia 150-lecia otwarcia linii kolejowej Poznań-Zbąszyń-Frankfurt-Zbąszyń-Gubin, czyli takiej głównej magistrali wschód-zachód. Niemcy budowali tę trasę prawie dziesięć lat i jej uroczyste otwarcie odbyło się właśnie w Zbąszyniu. Żeby organizować ekspozycje, wynajmujemy tam pomieszczenia. Miasto nam trochę pomogło i na fali tej rocznicy udało nam się doprowadzić tę przestrzeń do używalności.

Czyli jest to dworzec, z którego się już nie korzysta?

W Zbąszyniu są dwa dworce. Stoją obok siebie w odległości dziesięciu metrów. Ten pierwszy, który zbudowano 150 lat temu na otwarcie linii, jest starym, ceglanym, czarnym budynkiem – czarnym, bo osiadł na nim czas. Natomiast w latach 20., gdy Zbąszyń był miastem granicznym, Polacy wybudowali nowy, reprezentacyjny dworzec zupełnie obok. Ten stary dworzec został zepchnięty do roli usługowej, „okołodworcowej”. Mieściły się tam różne instytucje i pomieszczenia służbowe. Budynek dworca ma fantastyczną historię. Toczyły się tam walki powstania wielkopolskiego. Powstańcy zdobyli dworzec. Można powiedzieć nawet, że zdobyli pomieszczenia, w których my się w tej chwili znajdujemy. Niemniej, jak dowiedzieliśmy się z dokumentów, powstańcy nie prowadzili dalej walk, bo nie chcieli tego robić ze względu na dużą liczbę cywilów. Wycofali się z dworca i ostatecznie go nie zdobyli. Potem, w 1938 roku, gdy do Zbąszynia przyjechali wypędzeni z Niemiec Żydzi, w tych pomieszczeniach zorganizowano dla nich pocztę.

To miejsce znajduje się jakby na granicy dwóch światów.

Korzystamy z ducha tego miejsca i staramy się tam mówić o różnych kontekstach przeszłości. Wiosną prezentowaliśmy fotografie Erwina Schenkelbacha na wystawie pod tytułem „Na granicy światów. Kantury – strachy polne z okolic Jerozolimy”. Kantury to takie formy graniczne, które odnosiły nas też do tego miejsca, w którym można być na granicy między jedną rzeczywistością a drugą.

Od 13 lat Fundacja TRES prowadzi portal zbaszyn1938.pl poświęcony deportacjom polskich Żydów w 1938 roku z Niemiec do Zbąszynia i ich pobytowi w tym mieście, trwającym dziesięć miesięcy. Czy jest Pan autorem tego portalu?

Zaprojektowała go Agnieszka Juraszczyk, ja go prowadzę. Choć nigdy nasze projekty nie są jednoosobowego autorstwa. W 2008 roku zorganizowaliśmy obchody 70. rocznicy tej deportacji, a w ich ramach przygotowaliśmy wystawę oraz stronę internetową w języku angielskim. Nikt nie zakładał, że będzie jakiś ciąg dalszy. Okazało się jednak, że informacji na ten temat jest w internecie bardzo mało, a ludzie, którzy przeżyli Zbąszyń, byli już 80-, 90-latkami i robili jakieś résumé ze swojego życia. Ten temat ożył.

Poświęcił mu Pan dużo czasu.

Nagle zaczęły spływać ze świata pytania i prośby. Ludzie zwierzali się z historii swych rodziców, dziadków i pytali, czy mamy więcej informacji, zdjęć, czy taki dom istnieje, czy możemy znaleźć jakąś osobę i tak dalej. W ten sposób powstawała książka „Do zobaczenia za rok w Jerozolimie – deportacje polskich Żydów w 1938 roku z Niemiec do Zbąszynia”. Przy okazji pracy nad nią odnajdywaliśmy dokumenty w IPN-ie i w Archiwum Państwowym. Setki ludzi pisały do nas z prośbą o informacje. Przeglądanie po raz enty tych dokumentów było ciężkie. Zrobiliśmy więc projekt. Instytut Pamięci Narodowej i Archiwum Państwowe pozwoliły nam na upublicznienie dokumentów. Wpisaliśmy się w trend portali genealogicznych. Tam też grupa zapaleńców śledzi archiwa i linkuje nazwiska. Bardzo dużo działaliśmy z młodzieżą i nauczycielami w Zbąszyniu. No i potem okazało się, że to nie ja znalazłem dawnych mieszkańców Zbąszynia, którzy byli związani z tą akcją deportacyjną. To nie ja zaprosiłem tych ludzi do Zbąszynia. To nie ja byłem inicjatorem uczczenia pamięci dawnych mieszkańców Zbąszynia w postaci 11 stolpersteinów, czyli kamieni pamięci przy domach, w których mieszkali dawniej Żydzi. Oczywiście jako fundacja wspieramy te działania, młodzi ludzie korzystają z naszych zasobów i doświadczenia, ale największą moją satysfakcją jest właśnie to, że ja tego nie muszę robić, że ktoś inny też tak chce i czuje. Nie jestem jedynym szaleńcem, który zajmuje się historią żydowską w Zbąszyniu. Sądzę, że to jest taka wspaniała nagroda za lata pracy.

Fot. Adam Stępień

archiwiści społeczni o sobie