Piotr Piasta
Organizacja: Pracownia w Brudnowie w gminie Wieniawa
Artysta wizualny, niezależny twórca filmów dokumentalnych, fotograf. W swoich pracach porusza tematykę historii, czasu i pamięci, które często rozpatruje w kontekście życia wsi. Jeden z bohaterów publikacji „Entuzjaści. Portrety archiwistów społecznych”.
[Wywiad przeprowadzony we wrześniu 2021 roku]
Anna Maryjewska (Centrum Archiwistyki Społecznej): Szkoda, że nie da się obejrzeć wszystkich Twoich filmów w internecie. Musiałam się zadowolić fragmentami. Chciałoby się pojeździć po różnych festiwalach, żeby je zobaczyć, ale odwiedzanie tylu krajów – Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Szwecji, USA, Kanady, Argentyny czy Meksyku – byłoby wielkim wyzwaniem.
Piotr Piasta: Nie wszystko udostępniam w internecie, bo festiwale nie chcą przyjmować filmów, które już zostały opublikowane.
Wróćmy jednak do Polski, do wsi Brudnów. Jak Ci się udało związać swoje życie zawodowe z malutkim Brudnowem? Pewnie wielu marzy o ucieczce z wielkich miast, ale ciężko się odważyć na taki krok.
Przez długi czas zastanawiałem się, gdzie mam zamieszkać. Dobrze mi się pracuje z ludźmi w gminie Wieniawa i okolicy, stwierdziłem więc, że osiądę właśnie tam. W Brudnowie mieszkałem z rodzicami i babcią. Po mojej pierwszej klasie podstawówki przeprowadziliśmy się do Radomia. Potem trochę podróżowałem. Wróciłem do Brudnowa, żeby zrobić coś z ludźmi, których pamiętałem z czasów, gdy byłem mały. Zacząłem nagrywać z nimi filmy i rozmowy. Jest taki motyw powrotu do dzieciństwa – w sztuce i w twórczości. U mnie się to sprawdziło: powrót do tego, co zapamiętałem jako dziecko. Praca z ludźmi w gminie Wieniawa była dla mnie spełnieniem. Teraz dojrzałem do decyzji, żeby tam osiąść, wyremontować chatę, w której się urodziłem. Jest to moja pracownia.
Na pewno to miejsce bardzo się wyróżnia na mapie wsi.
Zapraszałem tam wielu ludzi, nagrywaliśmy filmy, muzykantów wiejskich. W chacie odbywały się też wizyty studyjne – przyjechali do mnie na przykład uczestnicy Mazowieckiego Programu Edukacji Kulturalnej i słuchaliśmy razem historii bohaterów moich filmów. Często pracowałem tam z ludźmi starszymi.
Temat starości jest Ci bliski. Dlaczego?
Starsi ludzie są dla mnie wytłumaczeniem tego, dlaczego świat i nasze życie wyglądają teraz tak, a nie inaczej. Dzięki temu, że temat starości jest mi bliski, mogłem zaaplikować na rezydencję artystyczną do Berwick-upon-Tweed, na pograniczu szkocko-angielskim, prowadzoną przez Berwick Visual Arts we współpracy z Centrum Ekonomii Wiejskiej na Uniwersytecie w Newcastle. Odbywał się tam konkurs pod tytułem „Beyond the Rural Idyll” („Poza wiejską sielanką”). Zgłosiłem na niego mój projekt, który dotyczył starzenia się społeczności wiejskich. Miałem prace wideo, opracowane wspólnie z mieszkańcami gminy Wieniawa, i swoją koncepcję, swoje spojrzenie na starość. Patrzę na nią nie jak na spychany problem, nie jak na ludzi przesuwanych gdzieś z centrum, wykluczanych, ale widzę w starości źródło wiedzy o przeszłości, a także o tym, jak wygląda nasze życie teraz.
Czy zbieranie historii od starszych osób w Wielkiej Brytanii różni się od zbierania historii w Polsce?
W dużej mierze ludzie tam i tu są podobni. Nawet kulturowo nie są tacy różni. Trafiłem na obszar wiejski, gdzie były tradycje hodowli bydła i owiec, połowu ryb. Miałem punkty wspólne, od których zaczynała się rozmowa. Wychowałem się na wsi, pomagałem rodzicom, bo nawet dziecko, które chodziło już do pierwszej, drugiej klasy, pracowało wtedy w polu. Trzeba było zrywać truskawki, brukselkę, zbierać ziemniaki – razem z innym ludźmi. Wtedy jeszcze zbierano w starym stylu – wspólnie, całymi rodzinami szło się na pole. Braliśmy ze sobą posiłek i cały dzień zbieraliśmy ziemniaki. Trochę wiem więc, jak wyglądało życie na wsi, praca w polu. Gdy rolnicy bili świnie, nic się nie marnowało, niczego nie można było wyrzucić. Świnie żyły wtedy w lepszych warunkach, nieprzemysłowych, częściej widziały niebo, czasem nawet uciekały. Taką świnię bardziej doceniano, bo była źródłem przetrwania. Nie było kiedyś tak dostępnych produktów, jak teraz. Trzeba było się zapisywać, żywność sprzedawano na kartki. Stałem w długiej kolejce po chleb. Zwierzęta i uprawy rolne były po prostu bezcenne, praca z ludźmi też miała swoją wartość, tworzyła wspólnotę. Gdy przyjechałem do Anglii, miałem więc już doświadczenia, którymi mogłem się podzielić. Mieszkańcy Berwick-upon-Tweed są otwarci. Szukałem miejsc, w których się gromadzili, na przykład centrów parafialnych, gdzie przychodzili na poranki kawowe, by porozmawiać. Oni polecali mi kolejne osoby. W ten sposób znalazłem kobietę, która łowiła ryby. Opowiedziała mi o swojej pracy. Wydaje mi się, że jedyna różnica, jaką dostrzegłem, jest taka, że u nas mamy więcej zabobonów i magicznego myślenia, a w Anglii jest zdecydowanie mniej magicznego myślenia, mniej rytuałów. Jedyne, co znalazłem, to jeszcze podkowy przybite nad drzwiami, i to w starych chatach zrobionych z łodzi rybackich, na Holy Island. Wyspa ta jest ważna dla chrześcijaństwa w Anglii, być może przez nią dotarła tam religia. Te podkowy były dla mnie sygnałem magicznego rytuału. W Polsce takie rytuały i pogańskie wierzenia są ciągle żywe. Interesuje mnie to, jak ludzie w pogańskich rytuałach odnajdują swoją wolność.
Krzyż na ścianie niedaleko podkowy rzeczywiście raczej nikogo nie dziwi. I nie wracajmy, gdy czegoś zapomnieliśmy, wybierając się w podróż!
Próbowałem to wytłumaczyć na różne sposoby. Dlaczego żyjemy w takich obawach? Niewracanie się funkcjonowało u mnie długo, gdy mieszkałem jeszcze w rodzinnym domu. Poddawałem się zawsze tym instrukcjom, pełen niepokoju przed wyjazdem. Zamiast dodawać dziecku pewności, mówiono mi: nie wracaj się, gdy czegoś zapomniałeś, bo jeszcze coś złego się wydarzy. Doszedłem do wniosku, że mamy bardzo trudną historię i w większości pochodzimy ze wsi, jesteśmy więc uzależnieni od przyrody. Gdy pada deszcz, nie da się pracować na polu. Żyjemy w ciągłej niepewności, niepokoju. Ludzie szukają pomocy w rytuałach magicznych, ratują się też wiarą. Mnie najbardziej interesują zabobony. Ludzie modlą się, chodzą do kościoła, ale oprócz tego odczyniają uroki, bo to nie zaszkodzi, a może im też pomóc.
Czy spotkałeś kiedyś szeptuchę?
Na terenach powiatów przysuskiego, radomskiego nie spotkałem się z szeptuchami, ale z ludźmi, którzy odczyniają uroki, przelewając żółtko przez miotłę. Nagrałem taki rytuał w filmie „Pieśni, wiersze, rytuały”, który jest próbą zebrania rytuałów od narodzin do śmierci człowieka na terenie gminy Wieniawa. Jedna z mieszkanek gminy, pani Władysława Ślifirczyk, demonstrowała mi, jak to dawniej odczyniała uroki, przelewając żółtko przez miotłę obok kołyski, w którym leżało płaczące dziecko. Jaki obraz się ułożył z żółtka na talerzu, tego dziecko się przelękło. Jeśli rozpracowano, dowiedziano się, co to było, wtedy dziecko przestawało płakać. Bohater mojego filmu „Piorun Stanisław z Brudnowa. Przedmiot ostatni”, opowiedział natomiast historię odczyniania uroku skarpetą z lewej nogi. Nauczył się tego od swojego ojca, który odczyniał urok nad płaczącym dzieckiem: zdjął skarpetę, pomachał nad nim, być może nawet dotknął nią dziecka. Pan Stanisław pracował w polu. Pewna osoba przechodziła akurat obok i zachwyciła się: „A kiej żeś to ty zaorał?”. Była zdziwiona, że udało mu się tak szybko zaorać pole. On odebrał to tak, że rzuciła urok na jego konia, bo zwierzę wtedy padło – pod wpływem takiego silnego uroku. To ta osoba mogła tym powiedzeniem, a także wzrokiem, rzucić ten urok. Pan Stanisław ściągnął wtedy skarpetę z lewej nogi, przetarł nią konia za uchem, koń wstał i udało mu się dojechać na podwórko do domu.
Niesamowite, jak sobie ludzie dawniej radzili.
Nie było łatwego dostępu do weterynarza, do lekarza. Za wszelką cenę musieli przetrwać. Pomagali sobie takimi wierzeniami i zabiegami. Kiedyś podchodziłem do tego z większym dystansem. Naukowcy, którzy zajmują się fizyką kwantową, nie potrafią wytłumaczyć niektórych zjawisk: cząsteczki kwantowe zachowują się różnie, a zależy to od tego, czy są obserwowane czy nieobserwowane (Double-slit Experiment). Tłumaczę to sobie tak, że świadomość wpływa na bieg zdarzeń. Świat jest niesamowicie bogaty i jeszcze dużo musimy się nauczyć i zrozumieć, jeśli chodzi o takie mechanizmy. Dlatego nie naśmiewam się z tych rytuałów magicznych, tylko próbuję je jakoś zrozumieć. Sam ich nie stosuję, ale cieszę się, gdy inni to robią.
Oglądając nagrane przez Ciebie „May Devotions to the Blessed Virgin Mary” („Nabożeństwa Majowe do Najświętszej Maryi Dziewicy”), zastanawiam się, czy to , co pokazałeś, przetrwa jako ciekawostka dla obcokrajowców i młodego pokolenia, czy może przyczynisz się do utrwalenia naszej tożsamości, uratujesz nas przed jej utratą, pokazując piękno naszej tradycji. Bo przecież majowe mogą niestety zniknąć z naszej kultury wraz ze starszymi kobietami, które je śpiewają.
Bardzo trudno mi to ocenić. Również dzieci i młodzież biorą udział w nabożeństwach majowych. To nie jest tak, że tylko starsi ludzie to kultywują. Często na koniec realizacji projektu prowadzonego z osobami starszymi dzielę się jego efektami w szkołach, prezentuję je młodzieży. Na ile się tym zainteresują, ciężko mi powiedzieć. Ale może niektórzy, pasjonaci, powrócą kiedyś do tego i będą mieli głęboki sentyment do tej dawnej kultury i do historii.
Młodzież na pewno docenia to, że korzystasz z nowych technologii.
Prowadzę teraz w gminie Wieniawa warsztaty ekologiczno-obywatelskie pod tytułem „Dobre sąsiedztwo”. Uczę młodzież świadomego zabierania głosu w przestrzeni publicznej na temat ekologii, za pomocą fotografii, filmu i mediów społecznościowych; dzielę się z nimi moją wiedzą na te tematy. Staram się też zainteresować dzieci i młodzież przemijającymi rytuałami. W projekcie „Powitać, poświętować, pożegnać” nagrywałem w mojej pracowni śpiewaczki pogrzebowe – panie Kazimierę i Mariannę Kiljanek. Zgodziły się wystąpić i zaśpiewać tak, jakby żegnały nieboszczyka. Było to takie czuwanie nad ciałem w trumnie przed pochowaniem na cmentarzu. Ustawiłem wtedy kamerę do filmów 360 stopni w perspektywie zmarłego. Panie śpiewały do kamery, żegnały się do niej. Po założeniu okularów z filmem 360 stopni widz widział najpierw ciemność, potem szatę zdejmowaną z jego głowy i to on sam był wtedy tym nieboszczykiem. Rzadko kiedy pożegnanie zmarłego odbywa się w jego domu. Ludzie częściej umierają teraz w szpitalach i hospicjach. Ta śmierć jest spychana z naszego życia, nie ma już z nią takiego kontaktu, jak kiedyś. Pamiętam bardzo długi pochód, gdy zmarła moja babcia. Szliśmy wszyscy pięć kilometrów za trumną, wiezioną na wozie konnym z Brudnowa do Wieniawy. Na czele pochodu były niesione chorągwie, aż do kościoła w Wieniawie.
Ja też pamiętam takie pożegnania. Odchodzą już w niepamięć wraz z rozwojem przedsiębiorstw pogrzebowych. Tym bardziej potrzebne jest utrwalanie takich doświadczeń. Jak udaje Ci się przekonać ludzi, żeby się przed Tobą otworzyli i dali się nagrywać?
Nie mam z tym kłopotu. Ludzie starsi bardzo lubią opowiadać, powtarzają się, opowiadają te same historie. Często ich rodziny nie chcą już tego słuchać. A dla mnie to przyjemność. Od małego lubiłem słuchać tych opowieści. W Brudnowie mieszkałem z bratem w największej izbie, a moja babcia w kuchni. Pamiętam, że gdy miałem sześć lat, lubiłem rano wsunąć się do niej pod kołdrę i słuchać opowiadanych przez nią historii, czasami nawet strasznych.
Za granicą też nie masz problemów z trafieniem do ludzi.
Gdy byłem na rezydencji artystycznej w Macedonii, mieszkańcy miejscowości Galicznik zgodzili się opowiedzieć mi o tradycyjnym, trzydniowym weselu, które teraz odbywa się już tylko w formie festiwalu, w dzień świętego Piotra. Nakręciłem w ten sposób film pod tytułem „Galichka Svadba” („Galiczkie Wesele”). Wędrując po wsi, robiąc zdjęcia, zacząłem tak po prostu rozmawiać z ludźmi, po angielsku. Do nagrań poprosiłem o tłumaczenie i zrobiłem nagranie w języku macedońskim. Starsi ludzie mają potrzebę podzielenia się swoją historią i wiedzą. Uważam to za coś wspaniałego i korzystam z tego.
Jak się nauczyłeś robić filmy?
Zacząłem kręcić filmy ze swoją znajomą Martą Stysiak. W 2009 roku nagrywaliśmy wspomnienia ludzi z gminy Wieniawa o II wojnie światowej. Mało jest znanych relacji ludzi ze wsi, a przecież wojna też była na wsi, ludzie tam też jej doświadczali, dlatego zrobiliśmy te nagrania. Film zatytułowaliśmy „Tak było”. I wtedy stwierdziłem: to jest to! Ludzie czują potrzebę mówienia o swojej przeszłości, zwłaszcza o wydarzeniach wojennych, traumatycznych. Niektórzy mieli też inne wspomnienia. Jedna pani opowiadała, jak Niemiec przyjechał na motorze, wyciągnął tabliczkę czekolady i dał jej. Ona była wtedy małą dziewczynką, mało nie umarła ze strachu, bo rodzice opowiadali jej, że jak przyjadą Niemcy, to wszystkich pozabijają. Wzruszyło mnie zbieranie tych relacji i postanowiłem to kontynuować. Dostrzegłem wartość w gromadzeniu materiałów, ale również w nadawaniu ważności tym historiom. Bo najpierw robi się film, potem można zorganizować pokaz, na który przyjdą bohaterowie filmu, ich rodziny, sąsiedzi oraz na przykład wójt i uściśnie ludziom dłoń. Miałem poczucie, że robię coś ważnego i dobrego dla tych, których nagrałem. To był początek zbierania historii. Potem studiowałem na Politechnice Radomskiej na Wydziale Nauczycielskim w Katedrze Sztuki i na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu na Wydziale Krytyka sztuki. To też jest pewien zbiór doświadczeń. Ale sztukę robienia filmów rozwinąłem bardziej we współpracy z moimi znajomymi z licealnych czasów w Radomiu – Martą Stysiak i Michałem Siczkiem, który często pomagał mi jako operator, wiele razy pracowaliśmy razem. Teraz raczej sam ją rozwijam.
Ktoś, kto, jak Ty, od małego słucha tych niekończących się opowieści dziadków, wujków i cioć i nigdy mu się to nie nudzi, może być archiwistą społecznym.
Tak, ale ważne jest też poznawanie innych kultur, podróżowanie. Dla mnie kolejnym impulsem do tego, by dokumentować polską kulturę, były podróże do Londynu i oglądanie tego, co robią inni artyści. Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie praca „Święty Sebastian” Fiony Tan w Tate Modern. Holenderska artystka pokazała rytuał przejścia w dorosłość japońskich dziewczyn, które strzelały z łuku. Nie ważne było to, czy trafiają, ale ich skupienie, to, jak napinają cięciwę, jak podnoszą łuk. Były pokazane też ich stroje, kultura japońska. Wtedy pomyślałem sobie, że fajnie byłoby przedstawić naszą polską kulturę w inny sposób, nadając jej ważności. Jestem wychowany w kulturze martyrologicznej. Zawsze uważałem, że Polska jest taka niedoceniona, że zawsze była taka biedna, ludzie się nią nie zachwycają. A przecież my też mamy niesamowitą kulturę. Już nie mam takich kompleksów, że japońska kultura jest lepsza, że angielska kultura jest lepsza. Postanowiłem przedstawiać polską kulturę w pozytywny sposób i wydobyć z niej to, co piękne i dobre.
Przeżywamy teraz w Polsce pewien renesans kultury dawnej, chcemy ją zachować, wskrzesić. Widzimy ją w nowym świetle. Zaczynamy widzieć wiele rzeczy od innej strony. A ja chciałabym teraz zobaczyć w Tate Modern Twoje panie z Brudnowa obok japońskich łuczniczek – i tego Ci właśnie życzę.
Dziękuję.