Przejdź do treści
archiwiści społeczni o sobie

Olga Matys

Organizacja: Stowarzyszenie Rozwoju Wsi Żeglce „Że Chcę”

Filolog angielski, tłumaczka, bibliotekarka. Prezes Stowarzyszenia Rozwoju Wsi Żeglce „Że Chcę”. Miłośniczka historii rodzinnej. Jedna z bohaterek publikacji „Entuzjaści. Portrety archiwistów społecznych”.

[Wywiad przeprowadzony w październiku 2021 roku]


Anna Maryjewska (Centrum Archiwistyki Społecznej): Widzę Cię w otoczeniu książek. Czy to biblioteka, w której pracujesz?

Olga Matys: Nie, to mój dom, mój gabinet. Ale to nie jest dużo, tylko część. Pracuję w bibliotece gminnej w Żeglcach i zastanawiam się, czy zbiory moje, rodziców i brata nie są większe od tych bibliotecznych.

A co czytacie?

Mama jest emerytowaną polonistką, ma ogromną kolekcję literatury pięknej. Tata, podobnie jak ja, interesuje się historią. Jako emerytowany nauczyciel fizyki ma książki naukowe dotyczące fizyki, astronomii i nauk pokrewnych, ale też wielki zbiór dotyczący historii, zwłaszcza I wojny światowej. Mój brat jest miłośnikiem fantasy, więc na jego półkach jest mnóstwo takiej literatury. Ja natomiast mam wszystkiego po trochu. Jestem filologiem angielskim i tłumaczem, więc widzisz tu podręczniki, słowniki, literaturę piękną w języku angielskim i takie rzeczy, które czytam dla przyjemności.

Masz swojego ulubionego autora?

To się zmienia, ale jestem ciągle mocno przywiązana do angielskiej literatury XIX wieku – Jane Austin i sióstr Brontë.

Lubisz też ekranizacje?

Filmy uwielbiam. Kilka lat temu przeprowadziłam analizę relacji i pozycji społecznej kobiet w książkach Jane Austin i kolejnych ekranizacjach. 

Na studiach?

Tak. Studiowałam w Krośnie, w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej, a potem kontynuowałam studia na Uniwersytecie Jagiellońskim na Wydziale Filologicznym, w katedrze UNESCO i na Wydziale Polonistyki.

Od niedawna pracujesz w bibliotece w Żeglcach. Opowiesz nam o niej?

To maleńka biblioteka. Powstała 60 lat temu. W tej chwili należy do sieci bibliotek gminnych Gminnego Centrum Kultury, Czytelnictwa i Sportu w Chorkówce. Ja mam pod opieką placówki w Żeglcach i w Zręcinie. Naprzemiennie jestem raz w jednej, raz w drugiej. Biblioteki były w mojej okolicy zawsze bardzo ważne. Stanowiły ośrodek życia społecznego, kulturalnego, intelektualnego. Moje poprzedniczki, zwłaszcza pierwsza bibliotekarka, która pracowała w Żeglcach, pani Maria Drozd, była tutaj bardzo znaczącą postacią; charyzmatyczną, z niezwykle interesującą historią działalności w AK w okresie II wojny. Później była tu taką animatorką życia społecznego i kulturalnego. Stanowi dla mnie dużą inspirację.

Przyjaźniłyście się?

Zdążyłam ją poznać osobiście, to ona mnie zapisała tu do biblioteki, w 1992 roku. Odchodziła na emeryturę, gdy ja byłam jeszcze małą dziewczynką. Więc tylko ten etos, ta legenda pani Marii Drozdowej mi towarzyszą.

Jak mała bieczanka trafiła do biblioteki w Żeglcach?

Mieszkałam w Bieczu, ale przyjeżdżałam do Żeglec na wakacje do dziadków, na święta, dłuższe weekendy. Przyszłam do biblioteki sama, kilometr, żeby się zapisać.

Prowadzisz w bibliotece zajęcia animacyjne, czy może bardziej skupiasz się na samym wypożyczaniu książek?

Skupiam się na jednym i drugim. Pracuję w bibliotece nieco ponad rok. Ograniczenia pandemiczne mocno nam utrudniły pracę, ale staram się, żeby odbywały się tu różne wydarzenia. W październiku organizuję z okazji Nocy Bibliotek warsztaty dla młodzieży, poświęcone literaturze fantasy. Przez lata, zanim się tutaj pojawiłam, literatura fantasy była dyskryminowana, uważana za mało wartościową, a jednak to ona napędza bardzo mocno czytelnictwo wśród dzieci i młodzieży, więc warto ją promować.

Czy warsztaty przygotowujesz z pomocą brata?

Nie, samodzielnie. Chociaż konsultowałam z nim wybór lektur do przeczytania.

Jak będzie wyglądało to spotkanie? Najpierw przeczytacie w domu książki, a potem będziecie o nich rozmawiać?

Chcę raczej zachęcić do zapoznania się z tytułami, których dzieci mogą jeszcze nie znać. Zaczniemy jednak od „Harry’ego Pottera”, bo wszyscy go znają i lubią. Będziemy przygotowywać magiczne eliksiry w dekorowanych brokatem buteleczkach, które dzieci będą mogły zabrać na pamiątkę do domu. Potem będą quizy, gry, challenge do wyszukiwania czegoś na półkach bibliotecznych. Zaprezentuję dzieciom w ten sposób inne tytuły, na przykład „Ziemiomorze” i książki Pratchetta. Pokażę im, że coś takiego jest, i że jak się skończy „Harry’ego Pottera”, to można zacząć kolejną fajną serię. Dzieci będą miały możliwość wypożyczenia tych książek. A na koniec planujemy małą kolacyjkę w Hobbitonie, gdzie główną rolę będą odgrywać lembasy Podkarpacia, czyli proziaki z różnymi dodatkami: dżemami, konfiturami, powidłami.

Na jaką frekwencję liczysz?

To będzie mała grupa około 10–12 osób, bo biblioteka jest maleńka.

Trudno zebrać taką grupę?

Nie, bo przyjeżdżają też dzieci z innych miejscowości. Gminne Centrum promuje takie wydarzenia w innych bibliotekach.

Zajmujesz się biblioteką. Pracujesz też jako tłumacz. A do tego jesteś prezesem Stowarzyszenia Rozwoju Wsi „Że Chcę”. Masz bardzo dużo obowiązków.

Sporo, bo cała logistyka naszej działalności jest po mojej stronie.

Ile osób jest w stowarzyszeniu?

Jest nas 30 osób. Działamy dopiero cztery lata, ale do tej pory udało nam się zrobić już wiele rzeczy.

Jak powstało „Że Chcę”?

Zupełnie przypadkiem na zebranie założycielskie zaprosiła mnie moja kuzynka. Powiedziała mi, że sołtys chce założyć stowarzyszenie. „Olga, ty masz fajne pomysły, może byś przyszła?” – powiedziała. Przyszłam więc, nie wiedząc, czego się mogę spodziewać. Była tam najpierw taka krótka prezentacja – ludzie przedstawiali swoją wizję: jakie aktywności chcieliby prowadzić, by animować życie społeczne miejscowości. Potem odbyły się wybory do zarządu i niespodziewanie zostałam skarbnikiem, bo ktoś rzucił hasło, że znam się na tabelkach w Excelu. Wcześniej brałam udział w kilku wydarzeniach sportowych, imprezach lokalnych. Od samego początku mojej działalności w stowarzyszeniu zaczęłam wymyślać sposoby, jak zdobyć pieniądze na naszą działalność. Pisałam wnioski grantowe z różnymi skutkami. Na początku trochę mnie to frustrowało, bo małe granty przepadały, wnioski się nie podobały. A potem udało się zdobyć inwestycyjny grant na budowę dużej altany grillowo-piknikowej przy placu zabaw, 25 tysięcy złotych, a zaraz potem drugi grant w konkursie „Patriotyzm jutra”. W jego ramach zaczęłam zbierać pamiątki, zdjęcia, żeby pokazać ludziom, że niektórzy mają w domu fajne rzeczy, które opowiadają historię Żeglec. Chciałam, żeby ludzie sobie uświadomili, że mają takie rzeczy w domu i potraktowali je poważnie, jako coś wartościowego.

I tak się stało.

Najpierw było parę tygodni przygotowań, wyszukiwania tych rzeczy, spotkań. Odbyły się warsztaty z doktorantami historii z Rzeszowa, którzy uczyli nas, jak robić kwerendy w księgach parafialnych, pomagali nam też zeskanować dokumenty i złożyć z nich wystawy.

Jak wspominasz tamten czas?

Było to bardzo dobre doświadczenie. Członkowie stowarzyszenia, mieszkańcy i znajomi z ich kręgów przynosili pojedyncze rzeczy. Gdy rozkładaliśmy to wszystko na stołach i grupowaliśmy tematycznie, okazywało się, że kilka osób składa elementy jednej narracji. Każde istotne wydarzenie w historii miejscowości: założenie szkoły powszechnej w XIX wieku, budowa tysiąclatki, założenie parafii, I i II wojna światowa – to wszystko udało się poskładać na zasadzie puzzli w ciekawe historie, narracje i plansze. Był to duży sukces. Zainteresowanie wystawą było ogromne. Żeglce liczą około 1000 mieszkańców, a na wernisaż w ciągu całego dnia przyszło około 150  osób.

Gdyby jakieś duże muzeum w Polsce chciało mieć frekwencję o takich proporcjach w stosunku do populacji swojego miasta, to zostałoby chyba zadeptane. Gdzie była pokazywana ta wystawa?

W Domu Ludowym, w którym założyliśmy stowarzyszenie.

A później była druga wystawa?

Tak, rok później rozwijaliśmy jeden z tych tematów, które się nam tak ładnie zarysowały na pierwszej wystawie – losy wojenne mieszkańców miejscowości. I tutaj już były takie osoby, które same się zgłaszały, że coś mają i chciałyby to pokazać. Prześledziliśmy więc losy żołnierzy armii austriackiej, legionistów i później partyzantów, ale także cywilne losy: na przykład zakonnicy, która pochodziła z Żeglec i trafiła w sam środek bitwy gorlickiej, górników, którzy zostali zesłani na Syberię w czasie II wojny światowej, czy potomków starej emigracji, którzy wzięli udział w działaniach wojennych poza Europą w czasie II wojny światowej. Ta wystawa też cieszyła się dużą popularnością. W dniu wernisażu przybyło około 100 osób. Otwarcie ekspozycji trwało od południa do wieczora, ciągle przychodziły małe grupy, rodziny, zwiedzały prywatnie, jakby chroniąc swoją wrażliwość, zwłaszcza gdy były tam przedstawione losy kogoś z ich przodków. Zwiedzanie odbywało się więc w bardziej intymny sposób niż na pierwszym wernisażu, gdy większość osób przyszła naraz i na wystawie był tłum.

Czy wystawom towarzyszyły jakieś dodatkowe działania?

Obu wystawom towarzyszyły lekcje muzealne w szkole podstawowej w Żeglcach. Ogromną frajdę sprawiało dzieciom śledzenie losów ich pradziadków czy porównywanie mapy Żeglec z 1851 roku ze współczesnym układem urbanistycznym. Dzieci bardzo dobrze się przy tym bawiły i dużo się nauczyły. Wielu ludzi dowiedziało się o kolejnej wystawie właśnie od nich. Zaczęto się wtedy do nas zgłaszać z kolejnymi materiałami.

Szkoła w Żeglcach funkcjonuje od 1886 roku. Mieściła się wcześniej w dworku, potem wybudowano tysiąclatkę.

Dworek niestety niszczeje. Brakuje funduszy na jego rewitalizację. Został objęty opieką konserwatorską. Na odbudowę potrzebne są bardzo duże środki. Stowarzyszenie starało się o włączenie tego obiektu do gminnego planu rewitalizacji. Niestety nie udało się.

Szkoda, że marnuje się taki zabytek.

Zwłaszcza, że jest tu tylko sześć obiektów wpisanych na listę zabytków w całej gminie. Większość z nich jest w prywatnych rękach i niszczeje. Dwór w niedalekich Kobylanach w zeszłym roku spłonął. Zawiązał się komitet, który chciał go odbudować, ale to są milionowe kwoty. Dwór w Żeglcach palił się już trzy razy w ciągu ostatnich kilku lat.

Podobno w Twoich zbiorach rodzinnych też macie prawdziwy zabytek – list z Syberii. Opowiesz nam o nim?

To list od mojego pradziadka. Nie wiem, jak się tutaj znalazł – czy przyszedł pocztą jeszcze w czasie II wojny, czy został przywieziony przez kogoś, komu udało się wrócić z Syberii. Pradziadek był górnikiem naftowym. Pracował w Zagłębiu Borysławskim na obecnej Ukrainie. Był już starszym człowiekiem, dziś można powiedzieć, że w wieku pomostowym, przedemerytalnym. Chciał wrócić do domu. Sowieci zaproponowali pracownikom kopalni, że kto chce nadal dla nich pracować, może zostać, a kto nie – może wrócić do swojej rodzinnej miejscowości, oni podstawią pociągi. Tylko że te pociągi pojechały na Wschód a nie na Zachód. Górnicy zostali wywiezieni do miejscowości Bodajbo. To jeszcze tysiąc kilometrów za jeziorem Bajkał.

O czym pisał stamtąd Twój pradziadek?

Jego list to rozpaczliwe wołanie o kontakt. Pradziadek, który trafił tam ze swoim młodszym bratem Szczepanem, zdawał sobie sprawę  z tego, że to dla nich pułapka bez wyjścia. Osoby, które dały radę pracować, zostały skierowane do wyrębu lasu. Tak pracował jego brat. On sam natomiast nie nadawał się już do takiej ciężkiej pracy, ze względu na podeszły wiek. Miał swobodę poruszania się po mieście, ale bardzo maleńkie racje żywnościowe.

Co robił, żeby przetrwać?

Z wykształcenia i zawodu był ślusarzem, zaczął więc na Syberii oferować ludziom swoje usługi ślusarskie – trudnił się naprawą zamków, kłódek, różnych drobnych urządzeń mechanicznych, w zamian za jedzenie. W ten sposób przeżył kilkanaście miesięcy, może dwa lata. Nie znamy dokładnej daty jego śmierci. Pradziadek próbował się kontaktować z rodziną na przykład przez ambasadę Turcji, okrężnymi drogami. Mam też bardzo słabą kserokopię telegramu, który próbował w ten sposób wysłać. A list jakoś tu trafił i zaczyna się od słów: „Kochane Dzieci, ja jeszcze żyję”. Te słowa bardzo mnie wzruszają, bo pradziadek zdawał sobie sprawę z tego, jak jego zniknięcie musiało być szokujące dla żony i dzieci. To zapewnienie „ja jeszcze żyję”… Chciał, żeby mieli nadzieję. Prosił też o pieniądze, o to, żeby odzyskali jego zaległe wynagrodzenie z kopalni, żeby mu przysłali cokolwiek, tak było ciężko. Opisywał, jakie są warunki pracy, jaka jest temperatura. Zapewniał, że na razie on i jego brat jeszcze mają się dobrze. Ale już wyrażał obawę, że może nie przetrzymać zimy. I tak było. Te warunki były ogromnie ciężkie. W szczątkach swojej legitymacji ubezpieczeniowej zapisywał kolejno daty śmierci znajomych górników z Żeglec i najbliższych okolic, którzy byli tam razem z nim. Odnotowywał te daty, imiona i nazwiska. Przedostatnia notatka to imię jego brata i data jego śmierci. Szczepan zmarł prawdopodobnie na bardzo ciężkie zapalenie płuc. Trafiliśmy gdzieś na ślad informacji, że był to wylew krwi do płuc. Bardzo się męczył. Myślę, że to załamało pradziadka. Kolejne wpisy już się w tej książeczce nie pojawiły. Nie wiemy, gdzie jest pochowany i czy w ogóle został tam pochowany. Ślad po nim zaginął właśnie na Syberii.

To prawie niemożliwe, a jednak udało się, że jakoś trafiły do Was szczątki tej legitymacji z zapiskami i mogliście się dowiedzieć, jak tam było.

Miałam szczęście, że moja babcia, najmłodsza córka sybiraka, nie miała w zwyczaju podkładać do pieca takich dokumentów. Traktowała je jako pamiątkę. Tutaj w Żeglcach mieszkała cały czas żona pradziadka, moja prababcia Honorata. Podobno kiedyś przyśnił się jej mąż, mniej więcej w czasie Wszystkich Świętych, i prosił ją, żeby mu zapaliła świeczkę. Prababcia Honorata mówiła do niego we śnie: „No dobrze, ale gdzie jest Twój grób?”. A on jej odpowiedział: „Zapal mi świeczkę na oknie. Postaw ją na parapecie. Nie chodzi o to, żeby ona stała na grobie, tylko żebyś ją zapaliła dla mnie”. Ten sen prababci sprawił, że cokolwiek wiązało się z historią pradziadka, było cenną pamiątką przekazywaną kolejnym pokoleniom.

Czy to list sprawił, że zaczęłaś zgłębiać historię?

Tak, to było jeszcze w liceum. Moja nauczycielka historii promowała konkurs na uczniowskie prace historyczne, organizowany przez Fundację Batorego i Ośrodek Karta. Zastanawiałam się, co napisać. Starsi koledzy odnosili sukcesy w tym konkursie (Moja praca nie zainteresowała jury. Rok później wysłałam ją na konkurs kronik rodzinnych, organizowany przez Reader’s Digest Przegląd, i wtedy wygrałam). Może ja też bym spróbowała? Ale skąd wziąć temat? Trzeba poszukać go w domu. Właśnie wtedy, przy okazji wizyty w Żeglcach, rozmawiałam z babcią i wyciągnęła dla mnie te starocie. „A, tu masz takie rzeczy związane z moim tatą” – powiedziała. Zabrałam je do domu do Biecza i zaczęliśmy odcyfrowywać ten list. Ze łzami w oczach.

W jakim stanie zachował się ten dokument?

List jest dosłownie wygnieciony ołówkiem na papierze. Nie ma już nawet śladu grafitu, więc odczytanie tej treści było trudne. Kombinowaliśmy pod światło, pod lampę, żeby wydobyć cienie tych zagłębień, żeby było widać litery i słowa. Od tego się zaczęło. Wtedy w liceum interesowałam się wyłącznie historią swojej rodziny. Od tego listu zaczęłam rozwijać poszukiwania w różnych kierunkach i tak powstała kronika rodzinna, obejmująca mniej więcej pierwszą połowę XX wieku.

Napisałaś kronikę Twojej rodziny?

To jest raczej esej, takie luźne opowieści o przodkach, choć podpierałam się też źródłami fachowymi. Nadałam jej tytuł „Tam mój początek…”. Opowiadam w kronice, kim jestem, skąd pochodzę, skąd są moi dziadkowie i pradziadkowie. Do jej pisania przydały mi się zwłaszcza Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i opracowania księdza Sarny, historyka z przełomu XIX i XX wieku, który badał okolice Krosna i Jasła. Opisywałam też, w jakich domach mieszkali moi pradziadkowie. Miałam bardzo szczegółowy opis od mojego dziadka, który na emeryturze spisywał wspomnienia z dzieciństwa i młodości (uczył się w gimnazjum św. Anny w Krakowie, obecnie Nowodworek) i początkach pracy w spółdzielni pod Krakowem. Pisałam o życiu codziennym, potem o losach pierwszowojennych moich pradziadków, o kryzysie gospodarczym międzywojnia, o związkach Grzęski, miejscowości, z której pochodziła mama taty, z Wincentym Witosem, o głośnym wiecu w Nowosielcach. Historia kończy się ślubem moich dziadków podczas II wojny.

To wszystko napisałaś, gdy byłaś nastolatką?

Miałam szesnaście lat, jak zaczęłam.

A kiedy skończyłaś?

Jeszcze nie skończyłam! „Work in progress”.

Niektórzy piszą taką pracę magisterską, a Ty dokonałaś czegoś takiego już jako nastolatka!

Pracę licencjacką też miałam trochę za grubą…

Lubisz pisać i badać.

Lubię. Teraz pracuję nad drugą częścią kroniki. Próbuję też namówić mojego tatę, żeby opisał swoje życie. Skupiam się na konfrontacji rodzinnych legend i opowieści z opracowaniami formalnymi. Pewne rzeczy, które nie były umieszczone w czasie, chcę umieścić w czasie, a te, które nie były umieszczone w przestrzeni – umieścić w przestrzeni. Moja babcia zawsze opowiadała o szlaku bojowym mojego drugiego pradziadka, który w czasie I wojny światowej był żołnierzem armii austriackiej. Wiedziała, że walczył w górach. Próbujemy odnaleźć te miejsca. Wychodzi na to, że było to pogranicze obecnie włosko-słoweńskie. Mój tata jako specjalista od I wojny światowej dokładnie odtworzył ten szlak bojowy. Wydaje nam się, że na froncie karpackim pradziadek otarł się też o bitwę gorlicką.

W małej miejscowości Żeglce jest tak dużo osób angażujących się w badanie historii – Ty, Twój tata, ludzie ze stowarzyszenia i inni mieszkańcy. Wspaniale, że tak Wam się chce!

archiwiści społeczni o sobie