Przejdź do treści
archiwiści społeczni o sobie

Justyna Makarewicz

Organizacja: Dźwiękowe Archiwum Kcyni

Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2011 roku pracuje w Urzędzie Miejskim w Kcyni. Podejmuje działania zmierzające do popularyzacji historii Kcyni. Założyła i prowadzi Dźwiękowe Archiwum Kcyni, którego celem jest gromadzenie relacji, wspomnień, fotografii, pamiątek. Organizuje wydarzenia kulturalne, prowadzi działania w szkołach, nagrywa rozmowy z mieszkańcami, przygotowuje wystawy.

Zdjęcie portretowe Justyny Makarewicz. Kobieta uśmiecha się.

[Wywiad przeprowadzony w lutym 2022 roku]


Anna Maryjewska (Centrum Archiwistyki Społecznej): W książce „Pionierzy” Marty Dzienkiewicz przeczytałam dzieciom ciekawostkę o światowej sławy mieszkańcu Kcyni, „praojcu elektroniki” Janie Czochralskim, mianowicie, że gotował zupę z muchomorów. Szkoda, że nie podano nazwy miejscowości, z której pochodził. W internecie natomiast można o nim znaleźć jeszcze bardziej niezwykłą rzecz – ten wielki naukowiec podarł ponoć swoje świadectwo maturalne. Czy zachowały się może strzępki tego dokumentu?

Badacz, który zajmuje się biografią i dorobkiem prof. Jana Czochralskiego, dr Paweł Tomaszewski z Polskiej Akademii Nauk we Wrocławiu, twierdzi, że informacja o podarciu świadectwa (nie maturalnego, a końcowego, bo Seminarium Nauczycielskie w Kcyni  kończyło się egzaminami, które nie miały statusu matury) jest rodzinną opowieścią, nie do zweryfikowania.  Niestety ciągle pokutuje taki mit.

Czy to znaczy, że jednak świadectwo przetrwało?

W anegdocie rodzinnej i relacji bliskich przetrwała historia, że Jan, nie godząc się na wystawione na zakończenie nauki oceny z egzaminów, podarł świadectwo. Czy zrobił tak, czy nie, niewątpliwie Jan Czochralski jest najbardziej znaną postacią z Kcyni, jeśli w ogóle ktoś o Kcyni słyszał.

Słyszy o niej coraz więcej osób w całej Polsce, a to dzięki Dźwiękowemu Archiwum Kcyni, które prowadzisz z pasją i wielkim zaangażowaniem.

Kcynia jest warta tego, żeby o niej usłyszeć! Jednak kiedy w niej zamieszkałam, nie wiedziałam o niej nic, jest tak małym miasteczkiem.

Już dziesięć lat zajmujesz się utrwalaniem dziedzictwa tej miejscowości.

Tak, w 2022 roku mija dziesięć lat od założenia Dźwiękowego Archiwum Kcyni. Chcemy to uczcić tortem na naszej potańcówce retro. Organizujemy ją zwykle latem, zapraszając prawdziwą kapelę podwórkową i wszystkich mieszkańców miasta. Uczestnicy tej imprezy dostosowują się strojami do czasów, z których pochodzi grana muzyka.

Czy właśnie latem przypada rocznica otwarcia Waszego archiwum społecznego?

Projekt dotyczący archiwum  zaczęliśmy prowadzić już w styczniu 2012 roku. Kcynia przygotowywała się do obchodów 750-lecia założenia miasta i zaproponowaliśmy mieszkańcom taką formę podzielenia się wspomnieniami, relacjami z ważnych wydarzeń. Zgłaszali się chętni. Wyłoniło się spośród nich 25 osób, które chciały się podzielić swoimi historiami i od stycznia młodzież miejscowej szkoły średniej z koordynatorem – nauczycielem historii – zaczęła nagrywanie tych wywiadów. Natomiast faktycznie ta inicjatywa trafiła do cyfrowego świata w czerwcu 2012 roku.

Na potańcówce retro ludzie przebierają się w stroje z innej epoki. W jakie czasy przenosiliście się dotychczas?

Gdy świętowaliśmy 100-lecie odzyskania niepodległości, przebraliśmy się w stroje à la lata dwudzieste. Wszystkie aktywności krążyły wokół tamtych czasów. Wydrukowałam menu z restauracji z międzywojnia, był też konkurs wiedzy o II RP. Nie wiem jeszcze, jaka dekada będzie w tym roku, czy zdecydujemy się na przykład na latach osiemdziesiąte czy pięćdziesiąte, to jeszcze nie zostało ustalone. Spróbujemy na pewno przenieść się metaforycznie w czasie, bo to zawsze nam wychodzi. Sama jestem zaskoczona odpowiedzią mieszkańców, bo w takich małych miastach nie wszyscy mogą sobie pozwolić na swobodną zabawę. Inaczej jest, jak wyjedziesz do metropolii i nikt cię tam nie zna, a inaczej, gdy wszyscy znają ciebie, twoją rodzinę, i to trzy pokolenia wstecz. Jest jednak w Kcyni grupa stałych bywalców spotkań, które organizujemy. Te osoby dobrze się ze sobą czują, lubią się i dobrze się bawią. Te spotkania to forma świętowania, a przy okazji przemycania różnych informacji historycznych.

Młodzież też bywa na tych imprezach?

Przychodzą młode osoby, starsze też. Grupą, która dominuje, są ludzie w wieku 50+.

„Hadziaje” i „krzyżaki” – to dawne określenia tych, którzy w Kcyni osiadli lub już tam byli. Czy ten podział jeszcze funkcjonuje?

„Hadziaje” to ci, którzy przybyli tutaj po zakończeniu II wojny światowej w ramach repatriacji. Tak dość pogardliwie byli nazywani przez miejscowych. Były tu antagonizmy. Nie wszyscy kcynianie witali repatriantów z otwartymi ramionami. A „krzyżaki” to ci, którzy mieszkali w Kcyni od kilku pokoleń, nazywani tak z kolei przez przybyszów ze Wschodu.

Przyjechałaś do Kcyni dwadzieścia lat temu. Czyli nie mogłabyś być nazwana ani hadziajką, ani krzyżaczką.

Jestem z Mazowsza i rzeczywiście pewnie do końca pozostanę gdzieś poza tymi podziałami. Nie zasymiluję się tak, żeby móc nazwać siebie kcynianką.

Twoją małą ojczyzną są rodzinne Pionki na Mazowszu czy Kcynia, w której zamieszkałaś, wychodząc za kcynianina?

Nie czuję się aż tak mocno związana z Pionkami, jak z Kcynią. Może dlatego, że nie mieszkałam tam od dzieciństwa. Do Kcyni mam więcej uczuć. Historii Pionek nie znam tak, jak znam historię Kcyni, i im bardziej te historie związane z Kcynią są nieoczywiste (bo to mają do siebie miasta pogranicza, tam, gdzie jest kilka narodowości), tym bardziej mnie fascynują.

W Kcyni jest inaczej?

Jej mieszkańcy są tak bardzo dumni ze swojego miejsca! To rzadko się zdarza, bo ludzie lubią narzekać, że w ich miejscowości nic się nie dzieje, nie ma nic ciekawego. A tutaj od razu trafiłam na takich, którzy mi opowiedzieli o Janie Czochralskim, o tym, że w czasie potopu szwedzkiego miała miejsce bitwa pod Kcynią i że Sienkiewicz to potem opisał; i o „Bogurodzicy”, że stąd pochodzi najstarszy zapis tej pieśni, sporządzony na wyklejce kazań wikariusza kcyńskiego Macieja z Grochowa. Dotarło do mnie, dlaczego to robią. Bo to jest w kontrze do współczesności, gdy Kcynia jest gdzieś na uboczu. A oni znaleźli sobie historię jako źródło powodów do dumy. To miasto było stolicą powiatu kcyńskiego w XVI wieku, tutaj się odbywały sądy. Kcynia była istotnym ośrodkiem miejskim w czasach Rzeczypospolitej szlacheckiej. Kcynianie odwołują się do tej przeszłości i żyją nią. Wydaje mi się unikalne to, że tu aż tyle osób się tą przeszłością interesuje. Mój przyszły mąż, opowiadając mi o Kcyni, był dumny z tego, że Kcynia jest tak wiekowa, ma rynek, klasztor, cudownego Pana Jezusa.

Dlaczego teraz Kcynia wydaje się być na uboczu?

Brakuje tu miejsca, zakładu, który „zasysałby” pracowników, do którego ludzie szliby do pracy codziennie rano. Wielu młodych wyjeżdża szukać szczęścia gdzie indziej, część mieszkańców wyemigrowała do Niemiec. Nie ma tu połączenia kolejowego, które funkcjonowało przez wiele lat. Ludzie dojeżdżali pociągami do pracy do Bydgoszczy, Nakła czy Gniezna. Teraz coraz trudniej się stąd wydostać, jeśli nie ma się samochodu. Myślę, że to trudne, zwłaszcza dla ludzi w starszym wieku. To miasteczko jest na uboczu także w znaczeniu metaforycznym. Kcynia leży dość blisko granic województwa kujawsko-pomorskiego, bo 30 kilometrów stąd znajduje się Wągrowiec, dość duże i prężnie rozwijające się miasto, które jest już na terenie Wielkopolski. Rodzice studentów odbierają ich stamtąd z pociągu samochodami. Wydaje mi się, że to też sprzyja powrotowi do przeszłości, wspominaniu z nostalgią czasów PRL-u. Ludzie wspominają, ile się tutaj wtedy działo, ile przyjeżdżało gwiazd estrady, teatrów, ile było zabaw w weekendy, a ja słucham tego jak opowieści o zupełnie innym mieście.

Czyli jeszcze w PRL-u było w Kcyni inaczej?

Funkcjonowały tutaj zakłady, produkowano dywany, była cegielnia. Są tu wielkie wyrobiska gliny i dużo ceglanych budynków. Działała też fabryka musztardy. Teraz została reaktywowana. Prywatny właściciel wrócił do dawnej receptury, odzyskał dzieże i sprzęty, i ta musztarda stanowi produkt eksportowy. Można ją znaleźć na półkach sklepowych w Warszawie, a nawet w Londynie.

Może Kcynia okaże się naszym polskim Dijon?

Gdy układałam kalambury na jedną z imprez z mieszkańcami Kcyni, musztarda musiała się znaleźć w jednym z haseł, bo to jedno z głównych skojarzeń z tą miejscowością. Miło jest tu poczęstować gości czymś kcyńskim. Mieszkańcy cieszą się, że mają taki swój produkt.

Słyszałam, że w miasteczku pojawiła się też mirabelka rodem ze stołecznych Nalewek? Jak ją tam „zasiałaś”?

Ja tę mirabelkę mijam codziennie, gdy idę do pracy. Zainspirowała mnie powieść Cezarego Harasimowicza, którą czytałam z dziećmi. Losy opisanej przez niego mirabelki były dość smutne, bo drzewo to przetrwało wiele, a nie przetrwało deweloperki. Pomyślałam sobie, że to może być taki pretekst do tego, żeby zaprosić mieszkańców do zapoznania się z tą historią. Zdawałam sobie sprawę, że nie każdy sięgnie po tę książkę, zwłaszcza jeśli nie ma dzieci, albo ma dzieci już w dorosłym wieku. Żeby mieszkańców wprowadzić w tamtą historię, rozrzuciłam pod drzewkiem kolorowe kamyczki, tak jak to miało miejsce w opowieści Harasimowicza, gdzie dzieci wykopywały pod mirabelką cekiny z fabryki strojów karnawałowych braci Alfusów. To było bardzo udane spotkanie. Odbyło się jesienią, w piękną, słoneczną sobotę. Usiedliśmy wszyscy na kocykach i posłuchaliśmy fragmentów tej opowieści. Była to opowieść o pamięci. Wydawałoby się – gdzie Kcynia, a gdzie Warszawa i Nalewki? A jednak udało się tę istniejącą mirabelkę użyć do tego, aby opowiedzieć historię z Warszawy.

To bardzo ciekawy pomysł!

Organizując spotkania, spacery z historią czy cykl wykładów „Ciekawość świata” chcę – choć jest to bardzo ambitne i idealistyczne założenie – pozbawiać ludzi kompleksów. Chcę, żeby oni, spotykając się ze znaną pisarką, z dziennikarzem albo podróżnikiem, nie czuli się gorsi, że mieszkają w małym mieście. Bo to są tylko ograniczenia w naszej głowie i nic więcej. I między innymi dlatego też zorganizowałam ten spacer o mirabelce. Po tych dziesięciu latach prowadzenia archiwum społecznego mam taką refleksję, że nie trzeba dużo, żeby zmobilizować ludzi do działania. Nie trzeba mieć wielkich budżetów, nie trzeba mieć jakichś olbrzymich rozpisanych biznesplanów, wystarczy tylko pomysł i ewentualnie drukarka, która wydrukuje nam dyplomy czy materiały dla uczestników.

Spotkania organizujesz również w podkcyńskich wsiach. Jak udaje Ci się tam nawiązywać współpracę? Kto jest liderem na wsi?

Najczęściej liderkami są tam kobiety. To one niosą na wieś zmiany. Dzieje się tak między innymi dzięki odrodzeniu idei kół gospodyń wiejskich, które od kilku lat reaktywują swoją działalność, mają osobowość prawną, co jest niezwykle istotne, i dotacje, nie mniej ważne. Często we współpracy wyłania się lider nieinstytucjonalny, czyli nie taki, który pełni funkcję sołtysa, tylko energiczna pani, szefowa koła gospodyń albo jego członkini. Ona zna specyfikę wsi i wie, że jeżeli z mojej strony padnie jakaś propozycja, to to będzie po prostu natychmiast zrobione. Takie jest moje doświadczenie, dlatego bardzo lubię współpracować z kołami gospodyń wiejskich. Po pierwsze one też są przenosicielkami tych opowieści z przeszłości. Same dbają o to, żeby spisywać przepisy, spotykać się często i opowiadać. A po drugie czasem też zapraszają mnie na takie spotkania. Okazją jest na przykład Dzień Kobiet czy Dzień Babci, Dzień Dziadka, kiedy po prostu siadamy razem i wspominamy. I to jest też często jakiś punkt wyjścia do opowieści, które potem trafiają do naszego Dźwiękowego Archiwum Kcyni.

Potrafisz wstać od urzędniczego biurka i porzucić schematyczne myślenie. Opowiesz nam o swoim biurku w Urzędzie Miejskim w Kcyni?

Moje biurko jest najczęściej zasłane dokumentami. Jest tam też szufladka z napisem „Dźwiękowe Archiwum Kcyni”. Lądują w niej tematy, które muszę dokończyć, a których jest coraz więcej. Na tablicy korkowej jest kilka zdjęć archiwalnych i kilka ze spotkań z potomkami dawnych mieszkańców, którzy przyjeżdżali do Kcyni. To taka pamiątka. Jest też zdanie z piosenki Miuosha – „Czas nas zapomni”. Jako przestroga, żeby robić wszystko, żeby jednak czas nas nie zapomniał. Żeby utrwalać pamięć. Jest też harmonogram spotkań z cyklu „Ciekawości świata”, które odbywają się raz w miesiącu. Moje biurko i pokój, w którym ono stoi, mieszczą się na drugim piętrze, skąd mam przepiękne widoki na wschodzące nad Kcynią słońce. Dzielę się nimi w naszych mediach społecznościowych. Widzę też gołębie, które zrywają się do lotu, ponieważ tam mają swoją bazę wylotową.

Ale nie siedzisz tam do zachodu słońca i też trochę latasz?

Latam, latam. Nie chciałabym się przyzwyczajać do siedzenia przy biurku, bo myślę, że to jest najgorsze. Urzędnik jest postrzegany jako osoba, która wykonuje bardzo nudną pracę, taką powtarzalną. A ja robię wszystko, żeby tak nie było. Dbam o to, żeby nie brakowało mi pomysłów i na szczęście mam takich szefów, którzy na to mi pozwalają. Pracuję w referacie edukacji. Zajmuję się także systemem informacji oświatowej, rejestrem zabytków i kulturą.

I w międzyczasie zbierasz nagrania.

Te spotkania z mieszkańcami to chyba jeden z najlepszych elementów mojej pracy. Bardzo wiele czerpię od mieszkańców, zwłaszcza od tych starszych. Jak oni wspaniale opowiadają! Mają wysoką kulturę słowa, potrafią budować napięcie i puentę. To zderzenie z tym, jak opowiadają młodzi ludzie, wypada na niekorzyść młodych. Budowanie dłuższych wypowiedzi sprawia młodym trudność. Są przyzwyczajeni do krótkich wypowiedzi, bo odpowiadamy krótko, skracając wiadomość do tego, co chcemy wysłać w Messengerze. Natomiast starzy ludzie opowiadają tak dobrze, że słuchanie ich jest przyjemnością.

Jak znajdujesz osoby, które nagrywasz?

Różnie. Czasem jest to ktoś polecony mi przez kogoś („musisz iść koniecznie do tej pani”), a czasami ktoś przyjdzie z kimś do mnie, bo uważa, że warto zarejestrować jego wspomnienia.

W Dźwiękowym Archiwum Kcyni zbierasz też wspomnienia, a raczej może relacje, dotyczące pandemii. Czy ludzie chcą teraz, na bieżąco, o tym mówić, pisać?

Mamy kontakt z rozsianymi po świecie potomkami osób pochodzących z Kcyni. Na początku pandemii udało nam się opublikować coś w rodzaju korespondencji zagranicznych na ten temat. Frank z Niemiec, Nick z Wielkiej Brytanii czy Christine ze Stanów Zjednoczonych przysyłali nam krótkie artykuły, które potem tłumaczyłam i wrzucałam na stronę, pokazując, jak to wygląda u innych, jak sobie radzą z tą pandemią. Ulice były wtedy tak samo puste w Kcyni, jak i w Cambridge czy gdzieś indziej. Utworzyła się dzięki tej akcji pewna sieć współpracowników, osób, którym Kcynia jest nieobojętna, i to bardzo mnie cieszy. Frank, którego dziadek mieszkał w podkcyńskiej wsi i z żalem opuszczał swój „Heimat”, bo dostał powołanie do Wehrmachtu, zamówił sobie flagę gminy Kcynia i powiesił ją na maszcie przed swoim domem. Oczywiście budząc sensację, bo mieszkańcy nie bardzo rozumieją, skąd taka flaga powiewająca na niemieckiej ziemi. Ale on po prostu czuje, że to pod Kcynią są jego źródła, jego korzenie.

Więzi rodzinne zrywają się niekiedy i trudno wtedy do tych korzeni wracać. Czy archiwum społeczne może pomóc w ponownym splataniu takich nici?

Rzeczywiście dzięki archiwum może dojść do ponownego nawiązania kontaktu. Znam kilka takich historii. Na Kongresie Archiwistów opowiadałam na przykład o rodzinie Kierejewskich, która znalazła artykuł na temat Janiny Kierejewskiej,  nauczycielki gry na pianinie w Kcyni. Ta rodzina mieszkała w Gnieźnie, natomiast odnalazła swoich krewnych w Kcyni. Przeczytanie artykułu było impulsem do zorganizowania zjazdu rodzinnego, który odbył się w Kcyni. Bywają też takie historie, że ktoś przeczyta w Dźwiękowym Archiwum Kcyni jakąś wypowiedź lub jakiś fragment twórczości i dzwoni do mnie, mówiąc na przykład: „Przeczytałem właśnie tekst, szukam kontaktu z tym panem, który jest jego autorem, jestem z jego dalszej rodziny. Czy on jeszcze żyje?”. „Tak, żyje” — odpowiadam. „A czy może mi Pani dać do niego numer?”. Wtedy dzwonię do autora materiału, pytam, czy mogę udostępnić numer telefonu, on się zgadza i w ten sposób, dzięki archiwum, nawiązują kontakt, który z jakichś powodów został wcześniej stracony. Cieszę się, że te artykuły w Dźwiękowym Archiwum Cyfrowym są czytane i że mogą też służyć do takich celów. Chociaż w tym temacie trzeba być bardzo ostrożnym, bo nie zawsze ludzie chcą mieć kontakt ze sobą. Byłoby pięknie, gdyby wszystkie historie kończyły się takim happy endem.

To znaczy, że zdarzały się też odwrotne sytuacje?

Bywało, że ktoś nie chciał nawiązać kontaktu z krewnymi. Opisywałam na przykład sylwetkę jednego z członków pewnej rodziny. Zdjęcie do artykułu udostępniła pewna pani. Zgłaszali się do mnie krewni, którzy chcieli się z nią skontaktować, ale ona nie wyraziła takiej chęci. Archiwum rzeczywiście może być przydatne w budowaniu więzi międzyludzkich. Zwłaszcza, że żyjemy w takich czasach, gdy rodziny spotykają się głównie na pogrzebach i kolejne pokolenia nie są aż tak mocno zdeterminowane, żeby utrzymywać więzi. Archiwum może być takim impulsem, żeby coś zmienić.

Życzę Dźwiękowemu Archiwum Kcyni, aby w następnej dekadzie jego istnienia pojawiło się jak najwięcej takich impulsów.

Dziękuję.

Fot. Adam Stępień

archiwiści społeczni o sobie