Przejdź do treści
archiwiści społeczni o sobie

Ewelina Bartosik

Organizacja: Wolskie Centrum Kultury

Antropolożka kultury, trenerka, animatorka społeczna, badaczka. Realizowała wiele projektów animacyjnych i edukacyjnych. Ma doświadczenie we włączaniu kultury i sztuki do pracy ze społecznością i tożsamością miejsc. W Wolskim Centrum Kultury realizuje projekty społeczno-edukacyjne wokół tożsamości Woli i lokalnej architektury.

[Wywiad przeprowadzony w czerwcu 2022 roku]


Anna Maryjewska (Centrum Archiwistyki Społecznej): Twoje pierwsze przedsięwzięcie z Wolskim Centrum Kultury to wystawa o Osiedlu WSM Koło II, zaprojektowanym przez Helenę i Szymona Syrkusów. Czy idea osiedla społecznego sprawdziła się w praktyce? Czy to tylko taki abstrakcyjny wymysł elitarnej grupy architektów? 

Ewelina Bartosik: Postanowiliśmy zapytać o to mieszkańców Koła. W wywiadach staraliśmy się dotrzeć do osób w wieku po 50. roku życia, zbieraliśmy ich wspomnienia i zdjęcia. Wystawa była w 90 procentach zbudowana z ich relacji i zbiorów fotograficznych. Nagrywaliśmy z Adamem Kadenaci wywiady tematyczne, które trwały czasami dwie godziny i dotyczyły życia na Kole. Jako archiwistyczne paparazzi zaczepialiśmy też ludzi na ulicy, gdy szli do sklepu lub na spacer, i robiliśmy krótkie „shoty”. 

Jak mieszkańcy Koła reagowali na zbieranie materiałów do wystawy o ich życiu? Odwiedzaliście ich w domach czy zapraszaliście do Waszego Centrum? 

Raczej chodziliśmy do ich miejsc pracy, ale też niektórzy przychodzili do nas. Mój ulubiony wywiad to rozmowa z panią Elą, która jest kucharką w przedszkolu. Przyszłam do niej do pracy, cały czas słychać było krzyki i wrzaski dzieci, a pani Ela twardo przez dwie godziny opowiadała mi różne swoje obserwacje i wspomnienia. 

Co było najtrudniejsze w zbieraniu tych relacji? 

Bardzo typową postawą ludzi, którzy do nas przychodzili na wywiady, było: „O czym tu rozmawiać… To była nasza codzienność. W zasadzie to nic wyjątkowego”. Dużym wyzwaniem okazało się więc pomaganie rozmówcom w poukładaniu sobie różnych wydarzeń i refleksji dotyczących ich miejsca życia, bo to jest na co dzień zupełnie przezroczyste. Staraliśmy się wyciągnąć to, co zauważali, ale być może w ogóle po raz pierwszy o tym z kimś rozmawiali.

I jak im się żyje na Kole? Co nowego dostrzegli? 

Bardzo ciekawe było „życie między budynkami” – tak to nazwaliśmy. Budynki są tam rozłożone tak, że ludzie wpadają na siebie, widzą się i rozmawiają ze sobą. Oczywiście zawsze trzeba uważać na mit PRL-u jako naszej wielkiej, wspaniałej wioski, w której wszyscy się uwielbiali i ze sobą cały czas przebywali i wszystko było wspaniałe. Ale z tych opowieści rzeczywiście wychodzi dla mnie poruszający obraz wspólnotowości, na poziomie ludzi, którzy mieszkają mieszkanie obok mieszkania albo siedzą na tej samej ławce. Zaczynają być mocno obecni w swym życiu, przede wszystkim dlatego, że są sąsiadami. Pewna pani z osiedla przy Ulrychowskiej opowiadała o tym, że po śmierci męża nie chciała być sama w mieszkaniu, więc jej sąsiadka przychodziła do niej spać, żeby jakoś przetrwała ten etap żałoby. To było dla mnie niesamowicie piękne. 

Czy rozmawiałaś z osobami, które mieszkały tam przez całe życie, czy też z tymi, które się z niego wyprowadziły? 

Część osób mieszkała tam od zawsze, część się stamtąd przeprowadziła, na przykład na Bemowo, gdy powiększyła im się rodzina. W tych malutkich mieszkaniach Syrkusowych trudno jest się pomieścić. 

To olbrzymia zmiana. Jeśli chodzi o klimat osiedla, to prawie jak przeprowadzka z domu do bloku. 

Te mieszkania to kawalerki, mają maksymalnie 37 metrów. Były tak wymyślone, żeby ich budowniczowie zmieścili się w budżecie. Trudno mi jednak powiedzieć, jakie jest to Koło. Teraz robimy wywiady na temat lat 90. i pojawia się w nich wątek patologii. Ciekawe jest to, że ta patologia jest zawsze gdzieś skumulowana. Słyszymy na przykład: „A, tam w bierutowszczaku to była patologia!” albo „W tych dziesiątkach to zawsze była patologia”, zawsze gdzieś indziej, nigdy „u nas”.

Kilka osób powiedziało, że to, że było się z Koła, miało znaczenie dla drobnych rzezimieszków i typowych dresów. Niektórzy są z Kołem bardzo mocno związani. Od osoby zajmującej się bezdomnością słyszałam, że na Woli jest dużo osób z tym problemem. Mimo że straciły dom, to są tak przywiązane do tej przestrzeni, że po prostu krążą tam między tymi samymi budynkami, to jest nadal ich miejsce życia. Mają tam swoje ścieżki, swoich ziomeczków, swoje miejscówki. 

A czy spotkałaś kogoś, kto mieszkał lub bywał w słynnym mieszkaniu, które odwiedził kiedyś Pablo Picasso i namalował na ścianie gołębicę? 

Wydaje mi się, że pani Basia, seniorka, która jest „samozwańczą” historyczką lokalną i wie o Kole wszystko, była w tym mieszkaniu osobiście, krótko po tym, gdy ta gołębica została zamalowana. Ta historia wydaje mi się trochę koszmarna. Jak sobie pomyślę o tym, że jest takie mieszkanie, w którym mieszka rodzina i nie może normalnie żyć, bo ciągle im się ktoś wtranżala do ich prywatnej przestrzeni, bo chce zobaczyć gołębicę… 

Nadal tam przychodzą? Mimo zamalowania? 

Tak było wcześniej. Ta rodzina apelowała do władz miejskich, żeby w końcu tę gołębicę zamalować, bo nie są w stanie tam normalnie funkcjonować, mając takie brzemię na swojej ścianie. Sporo ludzi nadal przychodzi w ramach wycieczek pod ten budynek i dowiaduje się, że tutaj coś takiego się wydarzyło.

Mieć Picassa na ścianie i nie zacząć sprzedawać biletów, by wreszcie wynieść się do własnej willi gdzieś w Konstancinie… 

Gdyby mieli biznesowe podejście, to pewnie by się przenieśli do innego mieszkania, a na tym by zarabiali, może rzeczywiście. Ale chcieli zostać na Kole! Koło jest naprawdę niezwykłą częścią Warszawy. Zbierając o nim historie, ciągle dowiadujemy się czegoś nowego o tym osiedlu. Na przykład po raz pierwszy w Polsce powstał tam Dom Kultury Dziecka. Był to eksperyment – dom kultury wyłącznie dla dzieci i młodzieży, z językiem angielskim, z zajęciami z robienia własnych łodzi, z nauką krótkofalarstwa: dzieciaki całymi godzinami namierzały przez… dzisiaj nazywałoby się to pewnie CB-radio – kogoś w Europie, nagle słyszały kogoś z Londynu i mogły z nim pogadać. W ogródkach działkowych odbyły się pierwsze w Polsce wczasy senioralne, to też ciekawy eksperyment. Do tego Syrkusowie – Helena Syrkus była przez jakiś czas nawet sekretarzem CIAM, czyli Międzynarodowego Kongresu Architektury Nowoczesnej, wykładała w Nowym Jorku. Spokojne, sielskie Koło, ale jednocześnie wielkie innowacje społeczne. 

Brzmi naprawdę światowo: Londyn, Nowy Jork, RODOS… Przenieśmy się do ogródków działkowych, o których właśnie wspomniałaś. Opowiesz nam o mikrowystawie, która je przedstawia? Jaka była Twoja rola w jej przygotowaniu? 

Formułę mikrowystaw wymyśliliśmy pod wpływem ogromnej ilości tematów, które pojawiły się w trakcie przygotowania wystawy o idei osiedla społecznego. Robimy zoom na jeden wątek i przygotowujemy wystawę zdjęć i wspomnień. Ja się zajmuję researchem i kuratoruję cały cykl. Wystawa o działkach powstała trochę w inny sposób. Zgłosiła się do nas pani Dorota, była członkini zarządu ROD Koło 2, pisząc, że ma kroniki działkowe. Gdy pokazała mi zdjęcia tych kronik, stwierdziłam, że są one fantastyczne! Były to superunikatowe kroniki, prowadzone od samego początku powstania tych ogrodów, czyli od 1952 roku. Zrobiliśmy z nich wystawę. Chcieliśmy też przy tej okazji przekonać działkowców do otwarcia się na współpracę z nami, nadal nad tym pracujemy. Zorganizowaliśmy też kilka otwartych spotkań spacerowych i warsztatowych. 

Kroniki to chyba wielkie marzenie archiwisty społecznego. Miałaś wielkie szczęście! 

To jak odkrycie nowej planety. Zetknięcie się z nimi to moment, kiedy otwiera się tyle nowych wątków i głosów różnych ludzi! W przypadku kronik, do których dotarliśmy, zdjęcia w nich zamieszczone mają też dużą wartość artystyczną. Z tym wiąże się wątek fotografów, którzy uczyli się robić zdjęcia w Domu Kultury na Obozowej albo w Domu Kultury Dziecka, gdzie działała też sekcja fotograficzna. Znowu widać, jak na wielu poziomach to miejsce, Koło, wewnętrznie się wspiera, co powoduje, że w tej społeczności powstają fajne rzeczy. Kroniki i w ogóle albumy rodzinne to jest coś, co wywołuje we mnie dziką rozkosz (śmiech). Cieszę się, gdy mogę sobie usiąść i ktoś mi o tym opowiada. Te zdjęcia mają różne odsłony. Staram się też zwracać uwagę na to, żeby opisywać zdjęcia ołówkiem, nie długopisem. Gdy album jest źle przechowywany, od razu zaczynam tłumaczyć, że tak nie można, i daję papier bezkwasowy, żeby zadbać o te zdjęcia. 

Pracujesz teraz nad wystawą na temat Koła w latach 90. Przez jaki pryzmat pokażecie to osiedle tym razem? 

Na początku mieliśmy założenie, żeby się przyjrzeć głównie kulturze dresiarskiej i zmierzyć się z mitem „superniebezpiecznego” w latach 90. Koła. W porównaniu z Grochowem, na którym mieszkam od wielu lat, czasami mi się wydaje, że tu nie ma o czym mówić, ale to jest bardzo indywidualna perspektywa. Rozmawiałam z taksówkarzem panem Jackiem o tych latach na Kole i opowiedział mi dużo „grubych” historii. Dużo więc zależy od tego, gdzie w tym światku jest się w danym momencie. 

 Chcecie opowiedzieć tak wprost o dresiarzach? 

To jest ciekawe, bo ja pytam wprost o dresiarzy i część osób mówi, że to był ktoś inny… 

Ale pytasz ich samych czy ich rodziny? 

Ich samych. Staram się pytać te osoby, które w latach 90. miały maksymalnie 18, 19 lat, przeżywały w tamtym momencie swoją młodość. Pod koniec tej dekady ludzie ci często zakładali już rodziny, dość wcześnie, i często ich pamięć już znika, zaciera się, co innego stawało się wtedy dla nich ważne. 

Umawiasz się z nimi na spacer po Moczydle czy zbierasz relacje w Waszej siedzibie na Obozowej? 

Połowa to wywiady telefoniczne, połowa bezpośrednio w WCK. Ciekawe jest to, że kobietom ciężko jest się ze mną spotkać i umawiają się telefonicznie, a faceci najczęściej mogą przyjść, bo znajdują na to czas. 

Czyli nagrywasz też „dresiarki”? 

Bardzo zależało mi na tym, żeby na tej wystawie byli i dresiarki, i dresiarze. Nadałam jej więc tytuł „Chłopaki i dziewczyny z osiedla”. 

No właśnie, przecież nikt nie nazywał dziewczyn dresiarkami. One były chyba raczej po prostu dziewczynami dresiarzy. 

Tak. Ubierały się zazwyczaj tak jak wszyscy w latach 90.

Czyli prawie tak jak teraz znów. 

Jeśli chodzi o modę, to idealny moment, żeby rozmawiać o tym temacie. Dziewczyny z Koła dużo mówią też o dekatyzowanych ubraniach, dżinsach rozjaśnianych w marmurku. Wracając do założeń – myśleliśmy o dresiarzach, ale pod wpływem nagrań zmieniliśmy temat po prostu na młodość na Kole. Przy tej okazji dużo rozmawiamy o muzyce, o klubach, dyskotekach, które się tam odbywały. Superważna dyskoteka miała miejsce w parafii przy Deotymy, działała tam też pierwsza wypożyczalnia kaset wideo. Ważna dyskoteka była też w Domu Kultury na Brożka. Istniały też „mordownie”. 

Jak pokazać lata 90.? 

Zastanawialiśmy się nad tym długo. Wtedy powstawało niby bardzo dużo zdjęć, ale te zdjęcia są czasami trochę żenujące, czasami bardzo intymne, pokazujące ludzi na przykład na lekkim rauszu, ogólnie nie są do pokazywania publicznie. W latach 80. nie każdy miał aparat, robiło się zdjęcia często w sytuacjach oficjalnych, natomiast w 90. wszyscy już mieli aparaty i cykało się wszystko, często bez zastanowienia. Oczywiście można było wywołać wybrane zdjęcia i może wtedy następowała jakaś selekcja. Bałam się takiego momentu, że pokażemy lata 90. jako jedną wielką imprezownię lub jedno wielkie spotkanie towarzyskie, a nie tylko to działo się przecież między ludźmi. Stwierdziliśmy, że przeniesiemy się z tym tematem do VR-u, czyli do wirtualnej rzeczywistości. Artysta wizualny i muzyk Mateusz Kowalczyk, z którym współpracujemy już od dawna, usiadł z nami i przez trzy miesiące wymyślaliśmy razem, jak możemy pokazać lata 90. od strony wizualnej. 

Na pewno powstało z tego coś bardzo ciekawego! 

Powstały w ten sposób cztery sceny. Pierwsza to „Klub Rave”, czyli jedno z miejsc na Kole, w których można było posłuchać muzyki elektronicznej, ale „z wyższej półki”. Opowiadał tak o nim jego założyciel, pan Artur, prowadzący też kiedyś szkółkę didżejską, a teraz Fundację Groteka, promującą gry i łamigłówki. Trafiliśmy na ten klub przy pawilonach na Obozowej, gdzie działa teraz klub rodzinny Nutka Cafe. Przy wejściu widnieje napis RAVE, ułożony z kostki Bauma. Bardzo nas to zaintrygowało. Dowiedzieliśmy się, że w latach 90. – co potem okazało się nieprawdą – był tu klub Rave, a założyli go – tak nam powiedziano w trakcie sąsiedzkiego researchu – pan Eryk z panią Beatą. Ale gdy już przygotowaliśmy materiał o klubie Rave i odwzorowaliśmy wnętrze na podstawie nagrania, które dostaliśmy od właściciela Nutka Cafe, na premierze tego filmu VR-owego, na sam koniec wydarzenia pojawił się pan Artur i powiedział: „To ja założyłem Rave”. 

Akcja niczym w filmie. Czuję dreszcze. 

Pan Artur pokazywał mi potem zdjęcia z klubu i miejsce to wyglądało zupełnie inaczej niż na naszej rekonstrukcji. Stwierdziliśmy jednak, że jest to część całego przedsięwzięcia. Tak naprawdę nie zajmujemy się rekonstruowaniem, ale „pamiętaniem”, pokazywaniem tego, jak różne rzeczy są pamiętane. Ale oczywiście przygotujemy komentarz, że klub powstał w 2006 roku, kiedy pan Artur był już ojcem… Druga scena na wystawie to „Bazar Olimpia”. 

Koło kojarzy się rzeczywiście z bazarami, ze Stadionem Olimpia przy Górczewskiej i z pchlim targiem. W jaki sposób je przedstawicie? 

Opowiemy między innymi o muzyce, którą można było na bazarach kupić, czyli o kasetach magnetofonowych. Na Kole prawie nie słuchało się hip-hopu, królowały techno, dance i rock, był też metal. Opowiemy również o dresach z bazaru – o rodzajach spodni i o tym, co wynikało z tego, jakie kto spodnie nosił.

Trzecia scena to „Winkiel”, czyli niby takie miejsce, ale tak naprawdę idea, która zakłada, że grupa chłopaków stoi gdzieś tam na osiedlu i się rozgląda, omawiając przy tym różne ważne sprawy, życiowe, czasami nie do końca legalne. Jeden z moich rozmówców, pan Marcin, opowiadał mi, że za jego kadencji takie hierarchiczne podejście co prawda już się skończyło, ale wcześniej stały tam osoby w wieku 16–18 lat i żeby do nich podejść, trzeba było zostać zawołanym. Nie można było tak po prostu podejść, bo groziło to dostaniem w łeb. Winkiel był bardzo hierarchiczny. Pan Marcin powiedział, że oni, gdy już dorośli do tego momentu, żeby prowadzić winkiel, skończyli z tym, bo stwierdzili, że to jest po prostu głupie. I do nich można było już normalnie podejść. Winkiel był na Obozowej, przy pawilonach, w miejscu pełnym niespodzianek. Był tam też postój taksówek, sklep nocny, i delikatesy, i handel uliczny, wszystko w tym samym miejscu

Zawołanie oznaczało jednocześnie powołanie do winkla? 

Zawołanie znaczyło raczej, że możesz przekazać na przykład, że mama zrobiła już obiad (śmiech). W tej trzeciej scenie są rozmowy nie tylko o winklu, ale też o tym, gdzie się młodzi ludzie wtedy spotykali. 

Gdzie jeszcze? 

Spotykali się na przykład na wielkim boisku przy budowlance. Pan Marcin mówi, że nazywali to miejsce „Malta”. Dla nich to była taka wyspa, na której mogli się trochę odciąć od świata. Na „Malcie” spotykało się czasem po 30, 40 osób z okolicy i taką wielką chmarą, tak jak teraz nad Wisłą, tam sobie przesiadywały. 

A czwarta scena to „Podróż do Śródmieścia”. Wypowiedzą się tam taksówkarze. Kupiliśmy model 3D wnętrza mercedesa i można nim jechać, słuchając ich wspomnień o latach 90.

Zapowiada się interesująca przejażdżka. Czy tę wystawę będzie można obejrzeć tylko w specjalnych okularach? 

Wypracowaliśmy coś pomiędzy. Filmy będą pokazywane jak na grze PlayStation, wyświetlane na rzutniku, a za pomocą padów będzie można wykonywać różne akcje – poruszać, przybliżać i tak dalej. Będzie można też zobaczyć to wszystko w internecie. Wystawę otworzymy we wrześniu.

Archiwistyka społeczna w najnowocześniejszym wydaniu. 

To prawda, ale planujemy też uzupełnić część VR-ową klasyczną wystawą z fotografiami, cytatami z wywiadów z mieszkańcami i namalowanymi przedmiotami, które nasi rozmówcy wskazali jako te, które kojarzą im się z latami 90. 

Jakie to rzeczy? 

Między innymi gitara. Na Kole wielu młodych ludzi przesiadywało na ławkach. Mężczyźni grali na gitarach, a zapatrzone w nich kobiety siedziały obok i słuchały hitów w ich wykonaniu, na przykład piosenek Boney M. 

Na pewno masz dużo radości z takiej pracy. 

Jest to też duże wyzwanie. 

Temat rzeczywiście jest bardzo trudny. Jak Twoi rozmówcy reagują, gdy pytasz, czy nazwaliby siebie w tamtym czasie dresami? 

Na początku się obrażają, tak jak jeden z moich rozmówców, pan Jacek. A potem stwierdzają: „No tak. No w sumie byłem dresem… i co z tego?”. Zanim zaczęłam zbierać historie mówione na ten temat, zrobiłam oczywiście research. Przypomniałam sobie „Psy”, „Chłopaki nie płaczą”, różne takie kultowe produkcje filmowe. Oglądałam też „Głęboki off”, który zrobił twórca „Ślepnąc od świateł”, Krzysztof Skonieczny. Złapałam się na tym, że nie chcę tego obrazowania, wydaje mi się, że to jest takie prześmiewczo-klasistowskie. Poza grą stereotypami nie ma tam głębszej refleksji o kulturze dresów, czy życiu osób, które się w niej wychowały. 

Chcesz dotrzeć do źródła i zerwać ze stereotypami; dowiedzieć się po prostu, jak to było? 

Chcę to powiedzieć ich językiem. Nawet jeżeli ci dresiarze na Kole byli w pełni dresami z krwi i kości, to zwracam też uwagę na to, że w latach 90. coś, co można by nazwać kulturą dresiarską, było zjawiskiem globalnym. Dresy były i w Wielkiej Brytanii, i we Francji, to taka moda na sportowe ubranie. „Dres jest dobry do różnych robót typu trzeba gdzieś pobiec, uciec”, usłyszałam na jednym z wywiadów (śmiech). A ortalionowy był wtedy bardzo fancy.

Jak myślisz, z czego wynikały te gangsterskie tematy na Woli w latach 90.? 

Powiedział mi o tym jeden z moich rozmówców. W latach 80. w Polsce nie można było za bardzo ujawniać swojego statusu majątkowego. Można było mieć coś w rodzaju przedsiębiorstwa i część osób zaczęło zakładać swoje biznesy i zarabiać pieniądze, ale ten poziom dobrobytu nie dotyczył wszystkich. Na Woli te nierówności były bardzo widoczne. Lata 90. są bardzo handlowe. Handel był wtedy bardzo ważnym elementem życia. Niektóre dzieciaki stwierdziły, że też chcą fajnie wyglądać i fajnie żyć, i zaczęły handlować na przykład kradzionymi telewizorami. Ale nie relatywizuję tego. W kulturze dresiarskiej jest dużo agresji i czystego maczyzmu, swobodnego podejścia do prawa i ogólnego „cwaniakowania”. To też jedna z odsłon tej historii. 

Fot. Alicja Szulc / Centrum Archiwistyki Społecznej

archiwiści społeczni o sobie