Grzegorz Czekański
Organizacja: Latające Archiwum Dolnego Śląska
Animator kultury, księgarz, redaktor, realizator projektów edukacyjnych i kulturalnych, kiedyś krytyk i prozaik. Dolnośląski entuzjasta. Czasami bywa archiwistą
[Wywiad przeprowadzony w marcu 2022 roku]
Anna Maryjewska (Centrum Archiwistyki Społecznej): „Animator kultury, księgarz, redaktor, krytyk, prozaik” – czytam o Tobie w internecie. A czy wśród tych określeń zmieści się też „archiwista społeczny”?
Grzegorz Czekański: Na Kongresie Archiwów Społecznych miałem w sobie takie poczucie niedopasowania. Przyjechali tam ludzie, którzy są bardzo mocno zaangażowani w archiwistykę społeczną, działają w niej od lat, a ja to robię od przypadku do przypadku.
A jednak to Ty byłeś jednym z prelegentów, dając przykład ludziom w całej Polsce, jak prowadzić archiwum społeczne.
Miałem prezentację o projekcie dotyczącym powodzi sprzed 25 lat. Wydaliśmy z naszą fundacją książkę, zrobiliśmy film dokumentalny. Zebraliśmy masę zdjęć, właśnie archiwaliów fotograficznych, dotyczących tej klęski żywiołowej na Dolnym Śląsku. Pokazywałem zdjęcia i opisywałem nasz projekt. Tego typu przedsięwzięć mieliśmy kilka, a działania, nazwijmy je w skrócie archiwistyczne, pojawiły się przy okazji ich prowadzenia.
W jakim jeszcze przedsięwzięciach udało Ci się pozyskać tak cenne materiał archiwalne?
Prowadziłem też na przykład ciekawy projekt o przemyśle. Od pracowników instytucji pozyskiwałem zdjęcia, archiwalia, dyplomy. Kręciłem filmy z pracownikami. Ostatnio prowadziliśmy w tym obszarze projekt o zakładzie Pafawag z Wrocławia, produkującym kiedyś wagony i lokomotywy, które zresztą wciąż jeżdżą. W trakcie każdego spotkania z pracownikami uzyskiwaliśmy jakiś zasób archiwaliów. I ten zasób publikujemy na stronie Dolnośląskość.pl w Latającym Archiwum Dolnego Śląska lub w innej formie, na przykład książki lub folderu. Ostatnio był to biuletyn o zakładzie Pafawag.
Jak dużo archiwaliów jest udostępnionych w Waszym archiwum internetowym?
W archiwum internetowym zebraliśmy na razie około dwóch tysięcy zdjęć, obiektów, akcydensów. Ale tak naprawdę mam tego o wiele więcej, tylko archiwalia te nie są jeszcze opracowane. Brakuje na to czasu, bo nasza fundacja prowadzi jednocześnie wiele innych projektów, z różnych dziedzin. One sobie tak wędrują, czasem się przenikają, ale trudno powiedzieć, który z nich jest przewodni – księgarnia, wydawnictwo, działania edukacyjne czy te poświęcone archiwom lub jeszcze innym zagadnieniom. Archiwistyka społeczna mieści się w tym wszystkim, ale trudno mi się legitymizować określeniem archiwista społeczny. Bywam nim. Robię swoje. Działam. Staram się czasem w to angażować.
Nie wiem, ile masz tych nieopracowanych zbiorów, ale już samo zgromadzenie, opisanie i opublikowanie około dwóch tysięcy archiwaliów jest dokonaniem, jeśli działo się to tylko na marginesie fundacyjnych działań.
Nie mam skali porównawczej i trudno mi powiedzieć, czy to jest dużo, czy mało. Chyba mało. Działamy głównie na Dolnym Śląsku. Gdyby się zająć jakimkolwiek miastem tak na poważnie (a są takie ciekawe przykłady działań poświęconych tylko miastu, na przykład miejscowości Żarów, w której działają lokalsi), to można zrobić dużo więcej w małym miasteczku. Lokalsi potrafią w to bardzo mocno wejść. A u nas jest tryb „przy okazji”. W każdym razie trochę tego jest. Są to chyba dość ciekawe rzeczy. Niektóre dostają od nas drugie życie. Znowu mija kolejna rocznica powodzi, na Dolnym Śląsku to istotne wydarzenie, formacyjna sytuacja. Latem będzie kolejna fala zainteresowania tym tematem. Teraz wszyscy żyjemy Ukrainą, mamy inne myśli w głowie, ale uważam, że ta pamięć prędzej czy później się pojawi. Pamięć o powodzi, 25 lat później.
Czy dostrzegasz tu analogie?
Jest to pamięć o zaangażowaniu społecznym, jakie możemy też teraz obserwować. Współpraca ponad podziałami – to analogiczna sytuacja, bo wtedy, podczas powodzi, ludzie też angażowali się razem na rzecz czegoś. Wtedy była to obrona miast i wsi, miejsc zamieszkania, przed żywiołem, ludzie się wtedy jednoczyli. Tak samo jest teraz, jednoczymy się, jest taka potrzeba, żeby wyjść naprzeciw ludziom w trudnej sytuacji życiowej. Ten projekt dotyczący powodzi może być więc przypomniany właśnie pod takim kątem – znaczenia wspólnoty. Ta wspólnota tworzy się teraz w wielu miejscach. Jednoczymy się w obliczu czegoś, co komuś albo nam zagraża.
Wokół wojny na Ukrainie też toczą się działania dokumentujące, na żywo, na bieżąco.
Ludzie robią zdjęcia i pewnie po jakimś czasie ktoś będzie prowadził archiwum społeczne na temat działań pomocowych dla Ukrainy. Co właściwie już się dzieje, bo Centrum Zajezdnia zbiera teraz, podczas udzielania pomocy, materiały archiwalne dokumentujące udzielanie pomocy… Już teraz ktoś myśli o tym, że to, w czym teraz bierzemy udział, będzie miało dla ludzi za jakiś czas istotne znaczenie pod kątem archiwalnym.
Wojna przerwała wiele planów.
Pod koniec 2021 roku mieliśmy plan kontynuacji tematu powodzi z Zajezdnią, z którą robiliśmy ten projekt przed pięcioma laty. Ale nie było jeszcze konkretów i obecnie nie wiemy, jak to wszystko ułoży się dalej. Na razie wszystko się wstrzymało. Działamy, tak jak wiele instytucji czy ludzi prywatnych, pomocowo. I to nas teraz mocno angażuje.
Co robicie?
Organizujemy między innymi dostawę książek ze Lwowa. Chcemy sprowadzić dla społeczności ukraińskiej książki w języku ukraińskim, bo w Polsce jest ogromna potrzeba, aby zwiększyć dostęp do takiej literatury. Obecnie nie ma u nas księgarń ani innych miejsc, w których można kupić takie książki. W Warszawie jest jedna czy dwie i gdy zadzwoniłem tam, pytając panią, kiedy spodziewa się dostawy książek po ukraińsku, powiedziała: poczekajmy, aż skończy się wojna. To był dla mnie bodziec, żeby samemu zająć się tym tematem. Wojna szybko się nie zakończy, a jeżeli się zakończy, to i tak ci ludzie, którzy do nas przyjechali i przyjadą, potrzebują kontaktu z kulturą, z własnym językiem, żeby nie czuć wyobcowania i mieć jakąś ciągłość kulturową. Staramy się to zorganizować głównie pod kątem dzieciaków.
Jest kapitalne wydawnictwo ze Lwowa, udało się nam też pozyskać do tego działania partnera, który nam umożliwi zrobienie dużego zamówienia, jakim będzie tir z książkami. Jestem jeszcze w trakcie załatwiania formalności celnych i innych tematów, na których się kompletnie nie znam, ale muszę to zrobić, bo jest taka potrzeba. Chcemy to tym ludziom zapewnić: żeby mieli możliwość oderwania się od tego, co się dzieje; żeby dzieci mogły myśleć też o czymś innym, niż tylko o tym, że właśnie zawalił im się świat.
Gdzie trafią te książki?
Jeśli uda się je sprowadzić, to chcielibyśmy je zawieźć na dworce, hale, w miejsca, gdzie uchodźcy czekają na ulokowanie w mieszkaniach. Wciąż mało kto teraz myśli o książkach, raczej myślimy o darach – jedzeniu i ciuchach, artykułach pierwszej potrzeby. Uważam jednak, że to, co staramy się zrobić, też ma sens, kulturowy, ale również doraźny – chcemy zająć głowę dzieciakom, ale także dorosłym, i zapewnić im kontakt z językiem, z kulturą ukraińską. Trudno mi sobie obecnie wyobrazić teraz jakieś inne działania niż niesienie pomocy. Zrobiliśmy zbiórkę pomocową w księgarni. Staramy się też pomóc dziesięcioosobowej rodzinie z Kijowa. Inne działania ulegają na razie zawieszeniu. A co do naszych najbliższych projektów edukacyjnych, w wakacje wracamy z kolejną edycją projektu dotyczącego młodzieży z polskich ośrodków wychowawczych, który od pięciu lat realizujemy dzięki dotacjom ministerialnym.
Na czym polega to przedsięwzięcie?
Przyjeżdżamy do tzw. trudnej młodzieży naszym Book Truckiem i staramy się ją zainteresować literaturą. Chcemy organizować dla nich w naszym pojeździe koncerty rapowe, konkursy jednego wiersza. Zawsze w takiej grupie znajdzie się jakiś rodzynek. Ktoś się czymś interesuje, skrywa w sobie potencjał. Organizujemy slam poetycki, podczas którego powstają nowe utwory. Spisujemy też teksty rapowe i dajemy młodym, mówiąc, żeby przeczytali wiersz. Po jakimś czasie łapią, że to żadna Szymborska, tylko na przykład Taco Hemingway. To zawsze działa. Fajny moment, kiedy widzisz na twarzy tę myśl: „O kurczę, znam to!”. I okazuje się na przykład, że poezja nie jest nudna, hermetyczna, ale towarzyszy im na co dzień. Poezja to dużo więcej niż wiersz. Ten projekt z trudną młodzieżą to jedno z naszych działań-wytrychów, z rodzaju tych, które otwierają nowe drzwi.
Otwieracie też drzwi na strychy dolnośląskich kamienic, pochylacie się nad studzienkami kanalizacyjnymi, a nawet zaglądacie pod… tynk. Wszystko w imię zachowania i opisania historii. Opowiesz o projekcie „Spod tynku patrzy Breslau”? Jest równie niesamowity jak ten dotyczący poezji.
Niemieckim tematem zainteresowałem się parę lat temu i opisuję go w nieskończonej jeszcze książce o Dolnym Śląsku, Wrocławiu i o tutejszym dziedzictwie niemieckim. To ciekawy wątek pod kątem obcości. Zainteresowała mnie tematyka niemieckich inskrypcji i szyldów, które są tu wciąż na kamienicach. Projekt „Spod tynku patrzy Breslau” mapuje miejsca z tymi inskrypcjami. Można dzięki temu zobaczyć, gdzie te punkty są. We Wrocławiu jest ich około 300. Szukałem takich niemieckich śladów również w Jeleniej Górze i Wałbrzychu. Chciałbym jeszcze zrobić to w Legnicy i pięciu innych miastach.
Angażujesz w swoje działania społeczność tych miejscowości?
Jeżdżę tam, współpracuję ze społecznością, przewodnikami miejskimi, apeluję do mieszkańców, żeby dali znać, jeśli mają na przykład w bramie jakiś ciekawy właz studzienki kanalizacyjnej z niemieckim napisem. Ludzie piszą do nas na Messengerze, że mają interesujące schody na strych albo fajny piec, lub znają historię rodzinną, która wiąże się z tematem niemieckich mieszkańców tuż po wojnie. Ale dostaję też spam od osób, które mają obawy, że to godzi w polską rację stanu i twierdzą, że nasze działania są nieodpowiedzialne. Zawsze znajdą się tacy, którzy dostrzegają zagrożenia we wszystkim. Oczywiście sfera internetu jest dosyć mroczna i dużo w nim negatywnych emocji.
Jest to na pewno niełatwy temat.
Temat ten wychodzi teraz z pewnej amnezji. Najpierw starano się go wymazać, potem zainteresowanie przedwojenną historią zaczynało się ponownie pojawiać po transformacji ustrojowej, a teraz to swego rodzaju boom na tę tematykę. Przestał to być temat społecznie nieakceptowalny, raczej dla większości jest jednym ze sposobów mówienia o przeszłości. A są też tacy, którzy wciąż utożsamiają takie działania wręcz z propagowaniem nazizmu, bo coś jest napisane po niemiecku. Ale najważniejsze, że znajdujemy piękne przykłady inskrypcji. Szyldy te mają duże walory artystyczne, ciekawe liternictwo, typograficznie bywają znakomite. Zdarza się też bardzo dobry stan zachowania. A przy okazji toczy się dyskusja na temat tego zagadnienia.
Pochodzisz z Wrocławia?
Jestem z Bielawy, miasteczka w okolicach Wałbrzycha. Mieszkałem też w Wołowie, a teraz, od sześciu lat, dojeżdżam do pracy do Wrocławia 30 kilometrów z Brzegu Dolnego. Wrocław ma oczywiście ogromny potencjał. Na pewno wiele mi to daje, że właśnie tu pracuję, że tu prowadzę księgarnię z kawiarnią. Ale moja natura jest jednak raczej taka, że najbardziej cieszą mnie działania prowadzone w małych miasteczkach albo wioskach. Wrocław to miejsce, które na coś pozwala, daje dużo możliwości. Ale jest to tylko jedno z „moich” miast. Cały Dolny Śląsk jest mi bardzo bliski.
Dolny Śląsk przemierzasz Book Truckiem. Czy ten niezwykły pojazd przydaje się w gromadzeniu materiałów archiwalnych? Właśnie nim przemieszcza się Wasze Latające Archiwum Dolnego Śląska?
W zeszłym roku w ramach projektu „Księgarnia przyjeżdża” docieraliśmy tam, gdzie nie ma i nigdy nie było żadnej księgarni. Odwiedzaliśmy festyny parafialne, przeglądy piosenki biesiadnej. Montowaliśmy naszego Book Trucka, czyli otwieraliśmy naszą księgarnię między stoiskiem z piwem i grochówką. W tej księgarni prowadziliśmy nie tylko sprzedaż książek, ale również zbiórkę archiwaliów. Chcielibyśmy rozwinąć ten pomysł. Nasz Book Truck mógłby być takim pogotowiem archiwistycznym jeżdżącym po Dolnym Śląsku.
Czego potrzeba, by zrealizować taki pomysł? Superwyposażenia?
Potrzebne jest do tego długofalowe komunikowanie z mieszkańcami, współpraca z lokalsami – żeby pani Marysia i pan Jurek pomogli nam wcześniej, dzwoniąc do pana Rysia. Chodzi więc o sieć kontaktów. W Book Trucku mamy skaner, prąd z paneli słonecznych, komputery, światła, głośniki. Takie idealnie wyposażone „pogotowie archiwistyczne” na kółkach to miejsce, które może być studiem nagrań, bo sam skaner to niewielkie wyzwanie. Działania byłyby prowadzone przez jakiś czas wśród mieszkańców miejscowości położonych niedaleko od siebie, przez ileś dni lub podczas powtarzających się akcji. Ludzie mogliby się wtedy z tym oswoić, spróbowalibyśmy zdobyć ich zaufanie. Podczas takich działań nie przyjeżdżamy, żeby im coś wyjaśniać, tylko ich słuchać. To musiałby być projekt mocno temu poświęcony, a my do tej pory łączyliśmy działania eventowe, księgarnię i archiwum. Trzeba dopracować te działania archiwalne. Myślę, że będziemy to testowali w wakacje we Wrocławiu.
Czyli w dużym mieście.
Mamy tu dobrą miejscówkę przy jednym z głównych traktów komunikacyjnych i możemy trafić w ten sposób do wielu osób. Działania eventowe zaczniemy już w maju i zakładam, że będzie im towarzyszył nasz punkt archiwistyczny. Ale to właśnie z działań poza wielkimi miastami jest największa frajda. Możemy wtedy oferować coś tam, gdzie ta potrzeba jest dużo silniejsza, niż w metropoliach albo w miastach, które aspirują do bycia metropoliami. W pewnym sensie jesteśmy takim taborem wędrownym. Nasze działania zmienią się na pewno, gdy w różnych małych miasteczkach będzie się lokowała społeczność ukraińska. Chcielibyśmy oferować coś także dla nich. Te działania byłyby wtedy inne, dedykowane ich kulturze.
Jesteś z wykształcenia polonistą, krytykiem literackim. Czy zajmujesz się jeszcze krytyką?
Byłem krytykiem literackim, pisałem o poezji, ale porzuciłem to ze względu na poczucie bezsensu i brak kontaktu z odbiorcą. Moje działania okazywały się nieistotne. Wolę takie, które są skierowane do konkretnych społeczności. Można wejść z ludźmi w dialog, współpracować. Przewartościowałem pewne rzeczy. To była dobra decyzja.
Całkowicie oddajesz się swojej pasji, to widać po ilości Twoich działań.
To graniczy z pracoholizmem. Brakuje mi czasu na inne rzeczy. Negatywny aspekt pracy w kulturze jest taki, że traci się czas dla siebie, tak zwane życie umyka. Ale są też pożytki i przyjemności. Działamy rodzinnie, pracujemy z żoną w księgarni we Wrocławiu, na przykład jeździmy razem Book Truckiem.
Czy gdy spojrzysz na to, co udało Ci się już do tej pory zrobić, nadal czujesz się undergroundowo w towarzystwie archiwistów społecznych?
Hm… Na pewno próbuję robić coś zorientowanego archiwistycznie, ale to są wciąż skromne działania sporadyczne.
Fot. Adam Stępień